Mój 8-letni pacjent powiedział, że będę miała wypadek. Następnego dnia obudziłam się w świecie, którego nie rozumiem.
Są takie wtorki, które zaczynają się zapachem świeżo mielonej kawy i poczuciem absolutnej, kojącej kontroli. Wiesz, o czym mówię. Ten moment, kiedy kalendarz jest idealnie poukładany, pranie schnie na balkonie, a ty, w moim przypadku psycholog dziecięcy, czujesz, że masz odpowiedzi na większość pytań. Potwory pod łóżkiem? Proszę bardzo, mamy na to specjalny spray. Lęk przed szkołą? Rozpracujemy go w pięciu krokach. W moim małym, przytulnym gabinecie we Wrocławiu czułam się jak kapitan statku na spokojnym morzu. Widziałam już wszystko. Dzieci z wymyślonymi przyjaciółmi, którzy byli tajnymi agentami. Dzieci, które twierdziły, że ich chomik spiskuje z kosmitami. Norma.
A potem do mojego gabinetu wszedł ośmioletni Leo.
Leo nie był typem „głośnego” pacjenta. Cichy, skupiony, z oczami, które zdawały się patrzeć na coś, co znajdowało się tuż za tobą. Rysował. Głównie rysował. Całe sesje potrafił spędzić, zapełniając kartki papieru misternymi scenami. Moim zadaniem było zrozumieć, co te rysunki mówią. Tego dnia rysował plątaninę ulic, skrzyżowanie. Wyglądało znajomo. Na środku narysował dwa zderzające się samochody.
„To normalne” – pomyślałam. „Dziecko przepracowuje lęki, może widziało coś w telewizji”. Pochyliłam się i zapytałam standardowo:
„Leo, opowiesz mi o tym rysunku?”
Podniósł na mnie te swoje poważne oczy, odłożył kredkę i powiedział głosem pozbawionym jakichkolwiek dziecięcych emocji:
„Pani Aniu, jutro niech pani uważa na skrzyżowaniu koło Hali Targowej. Około drugiej. Będzie tam czerwony samochód. Szybki.”
I w tym momencie poczułam… no właśnie, co? Rozbawienie? Pobłażliwość? Wpisałam do notatek: „Leo przejawia lęki związane z ruchem ulicznym, przenosi je na terapeutę. Możliwa nadmierna kontrola ze strony rodziców”. Standardowa procedura. Podziękowałam mu za ostrzeżenie, obiecałam, że będę uważać, i przeszliśmy do rysowania kotów. Koniec sesji. Klasyka.
Jeszcze tego samego wieczoru opowiadałam o tym mężowi, śmiejąc się. „Wiesz, mam nowego Nostradamusa w gabinecie. Jutro podobno mam randkę z czerwoną Fiestą”. To była jedna z tych najlepszych śmiesznych historii z życia, które opowiadasz znajomym przy winie. Kolejna anegdota do kolekcji „codzienne wpadki i dziwactwa w pracy psychologa”. Położyłam się spać, kompletnie o tym zapominając.
A potem nadeszła środa
Obudziłam się spóźniona. Telefon nie zadzwonił. Wylałam na siebie kawę. Wiesz, jeden z tych dni, kiedy kosmos wyraźnie daje ci znać, że dzisiaj nie wygrasz. W panice pędziłam przez miasto na kolejne spotkanie, klnąc pod nosem na korki.
Skręcałam w ulicę Piaskową, tuż przy Hali Targowej. Spojrzałam na zegarek. 13:58.
I wtedy go zobaczyłam. Po mojej lewej stronie, czekając na zielone światło, stał on. Błyszczący, czerwony jak diabli, sportowy Ford Mustang. Zamarłam na ułamek sekundy. Przez głowę przemknęła mi myśl: „Leo. O cholera”.
Co zrobiłby racjonalny człowiek? Pewnie by się uśmiechnął do siebie i pojechał dalej. Ale ja… ja zwolniłam. Tak na wszelki wypadek. Puściłam nogę z gazu, rozglądając się nerwowo. Znasz to uczucie, kiedy wiesz, że to absurd, ale jakaś pierwotna część twojego mózgu krzyczy: „UCIERAJ!”?
Wtedy świat zwolnił. Czerwony Mustang ruszył z piskiem opon, gdy tylko zapaliło się zielone. Minął mnie jak strzała. Odetchnęłam z ulgą. „No i co, panikaro? Zwykły…”
BUM.
Wstrząs. Dźwięk giętej blachy. Z prawej strony w mój bok wjechał granatowy Opel. Jego kierowca, wytrącony z rytmu przez nagłe przyspieszenie czerwonego auta, odbił lekko w moją stronę. Dokładnie w tym momencie, w którym ja, sparaliżowana przepowiednią ośmiolatka, zwolniłam do absurdalnej prędkości.
Staliśmy tak na środku skrzyżowania. Mnie nic się nie stało. Kierowcy Opla też nie. Ale kiedy wysiadłam z auta i zobaczyłam wgniecione drzwi, poczułam lodowaty dreszcz, który nie miał nic wspólnego z wypadkiem. To nie była stłuczka. To było potwierdzenie.
Leo nie ostrzegł mnie przed czerwonym samochodem. On go tylko użył jako punktu orientacyjnego. Jak pinezki na mapie przyszłości.
No i co teraz? Moralny dylemat z ósmoklasistą w tle
Siedzę teraz w moim gabinecie. Samochód u blacharza. W kalendarzu na jutro mam wpisane: „16:00 – Leo”. I po raz pierwszy w mojej karierze nie mam pojęcia, co powiedzieć pacjentowi.
Bo widzisz, to już nie jest zabawna anegdota. To życiowa porażka, która uczy… tylko czego? Że podręczniki do psychologii można wyrzucić do kosza? Że psychologia dziecka to czasem badanie zjawisk paranormalnych?
Część mnie, ta pragmatyczna pani psycholog, jest przerażona. Moim obowiązkiem jest chronić to dziecko. Chronić przed światem, który z pewnością chciałby wykorzystać taki dar. Przed ludźmi, którzy pytaliby o numery w Lotto, wyniki meczów, notowania na giełdzie. Muszę chronić jego normalność, jego dzieciństwo. To moja etyczna powinność.
Ale jest też druga część mnie. Ta, która przeżyła wypadek, którego mogła uniknąć. Ta, która z fascynacją i strachem myśli: „A co, jeśli on wie coś jeszcze? Coś ważnego? Coś, co mogłoby uratować kogoś innego?”.
Znasz to uczucie, kiedy stajesz przed wyborem, który wydaje się niemożliwy? Kiedy każda opcja jest zła? To właśnie mój moralny dylemat. Mam w gabinecie małego chłopca z darem, który może być albo błogosławieństwem, albo przekleństwem. I to ja mam zdecydować, w którą stronę pójdziemy.
Co mam zrobić? Zapytać go, jak się czuje? Porozmawiać o jego rysunkach, udając, że nic się nie stało? A może powiedzieć: „Leo, musimy pogadać o twoich supermocach”?
Patrzę na pusty fotel naprzeciwko mnie i wiem jedno. To będzie najważniejsza sesja w moim życiu. Jedna z tych niezwykłych historii, o których nikt by mi nie uwierzył.
Trzymajcie kciuki. I może dajcie znać, jeśli znacie dobrego blacharza we Wrocławiu. I, ekhm, psychologa dla psychologów. Chyba będę potrzebować.
Co o tym sądzisz?
Pokaż komentarze / Zostaw komentarz