Mój 12-letni syn był geniuszem. A potem został Robin Hoodem z Allegro i prawie zeszłam na zawał.
Znasz to uczucie, kiedy w domu panuje podejrzana cisza? Taka, która nie wróży nic dobrego. Taka, po której wiesz, że za chwilę odkryjesz albo pomalowane markerem ściany, albo chomika w pralce. Ja, Anka, matka dwunastoletniego Tomka, poznałam właśnie nowy, znacznie gorszy wymiar tej ciszy. To była cisza ery cyfrowej. Cisza, która kosztowała mnie resztki nerwów i – jak się później okazało – całkiem sporo pieniędzy.
Wszystko zaczęło się w zupełnie zwyczajny wtorek. Taki, wiecie, z gatunku „byle do piątku”. Ja próbowałam dopić zimną już kawę i ogarnąć pracę zdalną, a Tomek siedział zamknięty w swoim pokoju. Od tygodni był cichszy niż zwykle, co zrzucałam na karb dojrzewania i nowej gry, o której opowiadał z wypiekami na twarzy. „Mamo, to jest super strategiczne, buduje się bazy, rozwija technologie…”. Brzmiało mądrze, więc byłam spokojna. Moje dziecko rozwija logiczne myślenie, a nie traci czas na głupoty. Matka roku, normalnie.
I w tym moim błogim przekonaniu trwałam aż do godziny 16:47. Wtedy na moją skrzynkę mailową wpadła wiadomość. Nadawca: „Fundacja Serce na Dłoni”. Tytuł: „DZIĘKUJEMY ZA TWOJE OGROMNE WSPARCIE!”.
Otworzyłam ją z lekkim uśmiechem. Pewnie jakaś standardowa prośba o datek. Wysyłałam im czasem 20 zł, jak mi się przypomniało. Ale treść maila zmroziła mi krew w żyłach. I kawę w kubku, gdybym jeszcze jakąś miała.
„Szanowna Pani Anno, w imieniu wszystkich naszych podopiecznych pragniemy z całego serca podziękować za Pani niewiarygodną hojność. Przekazana przez Panią darowizna w wysokości pięciu tysięcy złotych pozwoli nam na zakup nowego sprzętu rehabilitacyjnego. Jest Pani naszym aniołem!”.
Pięć. Tysięcy. Złotych.
Przeczytałam to zdanie trzy razy. Potem sprawdziłam nadawcę. Potem stan swojego konta. I tak, zgadza się – na koncie brakowało dokładnie pięciu tysięcy. Pierwsza myśl: kradzież! Ktoś włamał mi się na konto! Złodzieje! Hakerzy! Już miałam dzwonić na policję, na infolinię banku, do samego prezesa Narodowego Banku Inwestycyjnego, kiedy coś mnie tknęło.
Ta cisza w pokoju Tomka. Ta podejrzana, strategiczna cisza.
Gdy twój syn staje się bohaterem, o którego nie prosiłaś
Wpadłam do jego pokoju bez pukania, gotowa na najgorsze. A to, co zobaczyłam, było… dziwne. Tomek siedział przed dwoma monitorami (chwila, skąd on ma drugi monitor?!), na jednym otwarte jakieś okno z zielonymi napisami, jak z Matrixa, a na drugim strona schroniska dla zwierząt w Krotoszynie. Na jego twarzy malowało się skupienie godne chirurga przeprowadzającego operację na otwartym sercu.
„Tomek?” – zapytałam głosem, który był mieszanką paniki i niedowierzania.
Spojrzał na mnie, a jego oczy błyszczały. „Mamo, udało się! Zobacz! Właśnie przelałem im dwa tysiące na karmę i nowe budy! Biedne pieski, wiesz, ile one jedzą?”.
I w tym momencie zrozumiałam, że… coś tu śmierdzi. Dosłownie i w przenośni, bo w pokoju unosił się też zapach trzydniowej pizzy. To nie była jedna z tych codziennych wpadek. To była katastrofa na miarę Titanica, tylko że moim okrętem było moje konto oszczędnościowe, a górą lodową – mój własny, dwunastoletni syn.
Usiadłam na brzegu jego łóżka, starając się nie wpaść w histerię. „Tomek… Skąd wziąłeś te pieniądze?”.
Uśmiechnął się z dumą, jakby właśnie dostał szóstkę z matmy. „No jak to skąd? Znalazłem lukę w systemie. Ten cały Narodowy Bank Inwestycyjny ma słabe zabezpieczenia. Wystarczyło parę linijek kodu. Ale nie martw się! Nie okradam biednych. Biorę tylko od tych, co mają na kontach miliony. To jak Robin Hood, rozumiesz? Zabieram bogatym, daję biednym. Jestem takim Robin Hoodem internetu!”.
Patrzyłam na niego i czułam, jak mój mózg się lasuje. Mój syn. Mój kochany, grzeczny Tomek, który jeszcze dwa lata temu bał się sam zostać w domu, teraz był samozwańczym Robin Hoodem z Allegro, bo ten drugi monitor na pewno nie był z kieszonkowego. To była jedna z tych śmiesznych historii z życia, które opowiadasz po latach na weselu, ale w tamtym momencie chciałam tylko zwinąć się w kłębek i udawać, że mnie nie ma.
Decyzja: Wydać własne dziecko czy zostać wspólniczką?
Przez następną godzinę próbowałam mu wytłumaczyć, że to, co robi, to nie bohaterstwo, tylko przestępstwo. Poważne przestępstwo. Mówiłam o policji, o konsekwencjach, o tym, że może zniszczyć sobie przyszłość. A on patrzył na mnie z kompletnym niezrozumieniem.
„Ale mamo, ja im pomagam! Czy to jest złe, że pomagam? Ten pan, od którego wziąłem, i tak by tego nie zauważył. A te pieski będą miały co jeść!”.
I teraz pytanie do was: co robisz w takiej sytuacji? Idziesz na policję i mówisz: „Dzień dobry, moje dwunastoletnie dziecko jest hakerem-filantropem, proszę go aresztować”? Niszczysz mu życie, zanim się na dobre zaczęło? Czy może próbujesz ogarnąć ten bałagan sama, ryzykując, że następnym razem celem będzie nie konto milionera, a system Pentagonu?
To były chyba najdłuższe godziny w moim życiu. Siedziałam w kuchni o drugiej w nocy, gapiąc się w ścianę. To była jedna z tych życiowych porażek, które uczą, tylko ja kompletnie nie wiedziałam, czego ma mnie to nauczyć. Chyba tylko tego, żeby częściej sprawdzać historię przeglądarki dziecka.
W końcu w mojej głowie zaświtał plan. Ryzykowny, moralnie wątpliwy, ale jedyny, jaki miałam. Skoro nie mogłam go pokonać technologią, musiałam użyć jego własnej broni – jego poczucia sprawiedliwości.
Operacja „Biedna Emerytka” i lekcja życia
Następnego dnia usiadłam obok niego z grobową miną. „Tomek, muszę ci coś powiedzieć” – zaczęłam, starając się brzmieć jak aktorka w tanim serialu. – „Te pieniądze, które przelałeś… One nie były z konta milionera. System cię oszukał. To były oszczędności życia takiej jednej, bardzo biednej pani. Zbierała na operację dla swojego wnuczka”.
Patrzyłam, jak jego twarz blednie. Jak duma w jego oczach zamienia się w przerażenie. To było okrutne. Czułam się jak najgorsza matka na świecie, ale brnęłam dalej.
„Okradłeś biedną, schorowaną kobietę, Tomek. Przez ciebie mały chłopiec może nie wyzdrowieć”.
Nie musiałam mówić nic więcej. Przez następne dwie godziny patrzyłam, jak mój syn w panice próbuje odwrócić transakcję. Jak pisał jakieś skrypty, pocił się i prawie płakał nad klawiaturą. Oczywiście, nie udało mu się. Pieniądze przepadły.
To była dla niego najtrudniejsza lekcja. Zrozumiał, że jego czarno-biały świat ma odcienie szarości. Że za każdą anonimową transakcją w internecie mogą stać prawdziwi ludzie i prawdziwe dramaty. Zobaczył, że jego dobre chęci mogą prowadzić do katastrofy.
Komputer został skonfiskowany na czas nieokreślony. Drugi monitor sprzedany. Wprowadziłam takie zasady kontroli rodzicielskiej, że pewnie i tak by je złamał w pięć minut, ale liczył się gest. Został „uziemiony” do odwołania.
A ja? Cóż, zadzwoniłam do fundacji. Wyjaśniłam mętnie, że zaszła pomyłka, że to miała być znacznie mniejsza kwota. I że bardzo chciałabym spłacić tę różnicę. W ratach.
Więc tak, oto jestem. Matka, która w tajemnicy przed całym światem spłaca długi swojego syna-hakera. Biorę nadgodziny, żeby Robin Hood z mojego własnego salonu nie trafił do kronik kryminalnych. I wiecie co? Może to nie jest idealne rozwiązanie, ale przynajmniej pieski w Krotoszynie mają nowe budy. A ja mam najlepszą, choć przerażającą, śmieszną historię z życia do opowiedzenia. Kiedyś. Jak już wszystko spłacę. Może za jakieś pięć lat.
Co o tym sądzisz?
Pokaż komentarze / Zostaw komentarz