“`html
Czy zło ma datę ważności? Odkryłam sekret 95-latka, który wstrząsnął moim światem
Znasz to uczucie, kiedy praca staje się rutyną? Taką bezpieczną, przewidywalną przystanią. Dla mnie, Anny, tą przystanią był Dom Spokojnej Jesieni „Pod Dębami” w Poznaniu. Miejsce, gdzie czas płynie wolniej, a największym dramatem jest to, że ktoś komuś podwędził krzyżówkę z gazety. Pracowałam tam jako opiekunka. Lubiłam tych ludzi, ich historie zapisane w zmarszczkach, ich małe dziwactwa. A najbardziej lubiłam pana Henryka.
Pan Henryk, lat 95. Elegancki, nawet w dresie. Zawsze z błyskiem w oku i szarmanckim uśmiechem, który pewnie łamał serca jakieś 70 lat temu. Miał niesamowitą pamięć do dat i anegdot z młodości, opowiadał o przedwojennym Lwowie, o ucieczce, o budowaniu nowego życia po wojnie. Jego córka, Ewa, i wnuki odwiedzali go co tydzień. Cudowna, ciepła rodzina. Patrzyłam na nich i myślałam: „Boże, oby moja starość tak wyglądała”. Pan Henryk był dla mnie symbolem godnego przemijania. Wzorem tego, jak pięknie można się zestarzeć.
Byłam przekonana, że to będzie kolejny zwykły dzień. Ale potem pan Henryk poprosił mnie o pomoc. I w tym momencie, choć jeszcze o tym nie wiedziałam, moja bezpieczna przystań zaczęła tonąć.
Puszka Pandory na dnie szafy
„Aniu, kochanie, pomogłabyś mi zdjąć to stare pudło z szafy? Chciałbym coś znaleźć” – poprosił tym swoim ciepłym, lekko drżącym głosem. Pudło było ciężkie, zakurzone i pachniało naftaliną. Zwykłe kartonowe pudło, które każdy z nas ma gdzieś na strychu. Pan Henryk usiadł na łóżku, a ja obok niego na krześle. Zaczęliśmy przeglądać zawartość.
Stare listy, pożółkłe zdjęcia jakiejś pięknej kobiety, pewnie jego żony. Zasuszony kwiatek. Srebrna papierośnica. Każdy przedmiot to była historia. Pan Henryk opowiadał, a ja słuchałam, uśmiechając się. Czułam się jak powierniczka czyjegoś całego życia. I wtedy, na samym dnie, znalazłam coś, co tam nie pasowało. Mały, skórzany album, którego nigdy wcześniej nie pokazywał.
„A to co, panie Henryku?” – zapytałam wesoło. Zapadła cisza. Jego uśmiech zgasł. Na moment zobaczyłam w jego oczach coś, czego nigdy wcześniej nie widziałam. Strach? Nie, to było coś gorszego. Pustka.
„Stare dzieje. Nieistotne” – mruknął, próbując zabrać mi album, ale moje palce już go otworzyły. Pierwsze strony – normalne. Młody chłopak na wsi, jakieś zdjęcia z wojska. Ale im dalej, tym bardziej coś mi nie grało. Mundury były jakieś inne. I wtedy je zobaczyłam.
Ostatnie zdjęcie. Młody, hardo patrzący w obiektyw mężczyzna w czarnym mundurze SS. Na kołnierzyku trupia czaszka. A na jego twarzy ten sam szarmancki uśmiech, który znałam tak dobrze. Twarz pana Henryka. Tylko o 75 lat młodsza.
Pod zdjęciem, starannym, niemieckim pismem, podpis: SS-Obersturmführer Heinrich Schmidt, Gross-Rosen, 1944.
Serio, świat stanął w miejscu. Słyszałam tylko bicie własnego serca i cichy świst w uszach. To musiał być jeden z tych koszmarów, w których codzienne sytuacje zamieniają się w horror. To była jedna z tych śmiesznych historii z życia, które wcale nie są śmieszne. To była życiowa porażka, ale nie moja. Jeszcze nie.
Gdy Google staje się prokuratorem
Udałam, że nic się nie stało. Zamknęłam album, odłożyłam go do pudła, pomogłam panu Henrykowi wstać i powiedziałam, że muszę wracać do obowiązków. Mój uśmiech był chyba najbardziej sztuczną rzeczą, jaką w życiu wyprodukowałam. Wróciłam do dyżurki i zwymiotowałam.
Tej nocy nie spałam. Odpaliłam laptopa. Wpisałam w Google: „Heinrich Schmidt Gross-Rosen”. Wyników było mnóstwo. Przez godziny przekopywałam się przez archiwa, zeznania świadków, listy poszukiwanych zbrodniarzy. I znalazłam. Heinrich Schmidt, zwany „Uśmiechniętym Diabłem”. Oficer odpowiedzialny za selekcję więźniów. Znany z okrucieństwa i sadystycznego spokoju. Zniknął w 1945 roku, zapadł się pod ziemię. Ostatni raz widziany gdzieś na Dolnym Śląsku.
Wszystko pasowało. Opowieści pana Henryka o „ucieczce ze Wschodu” nagle nabrały nowego, potwornego sensu. Jego doskonała znajomość niemieckiego, której nigdy nie tłumaczył. Te drobne luki w życiorysie, które zawsze zbywał machnięciem ręki. To nie były codzienne wpadki w opowieści. To była perfekcyjnie skonstruowana fałszywa tożsamość.
Przez następne dni praca zamieniła się w torturę. Każde podanie mu herbaty, każda zmiana pościeli, każdy jego uśmiech – wszystko było skażone. Patrzyłam na tego kruchego staruszka, który z trudem chodził o lasce, i widziałam potwora. Gdy przychodziła jego córka Ewa, ściskało mnie w gardle. Gdy jego 10-letnia prawnuczka siadała mu na kolanach i czytała bajkę, miałam ochotę krzyczeć.
To był jeden z tych mrocznych sekretów rodzinnych, o których się nie mówi. Z tym, że ta rodzina nawet o nim nie wiedziała. Byli niewinni. Kochali dziadka, ojca, pradziadka – Henryka Kowalskiego, bohatera ich życia. A nie Heinricha Schmidta, kata z Gross-Rosen.
Sprawiedliwość, która niszczy. Czy warto?
No i weź tu bądź mądry. Co miałam zrobić? To jeden z tych dylematów moralnych w pracy, na które nie przygotuje cię żadne szkolenie.
Z jednej strony – sprawiedliwość. Pamięć o ofiarach. Obowiązek. Przecież tacy ludzie nie powinni umierać w spokoju, otoczeni miłością. Powinni odpowiedzieć za swoje czyny, nawet jeśli zamiast celi więziennej czeka ich już tylko grób. Sprawiedliwość po latach – brzmi dumnie, prawda?
Z drugiej strony – Ewa. Jej dzieci. Jej wnuki. Dobrzy, uczciwi ludzie. Jeden telefon, jedno zgłoszenie do Instytutu Pamięci Narodowej, i ich świat legnie w gruzach. Zostaną naznaczeni na zawsze. Zostaną rodziną nazistowskiego zbrodniarza. Ich miłość do dziadka zamieni się w obrzydzenie i wstyd. Czy miałam prawo im to zrobić? Czy zniszczenie życia trzech pokoleń niewinnych ludzi jest ceną za sprawiedliwość dla 95-letniego starca, któremu i tak zostało kilka miesięcy życia?
Czy zło ma datę ważności? Czy po 75 latach można postawić znak równości między katem a jego ofiarami, bo wszyscy są już starzy i niedołężni? Mój mózg parował od tych pytań.
Pewnego popołudnia weszłam do jego pokoju. Spał. Podeszłam cicho i położyłam na szafce nocnej wydrukowane zdjęcie. To z albumu. Młody Heinrich Schmidt w mundurze SS. Nie powiedziałam ani słowa. Po prostu wyszłam.
Gdy wróciłam po godzinie, pan Henryk nie spał. Siedział na łóżku i patrzył w okno. Zdjęcie leżało obok niego, odwrócone obrazkiem do dołu. Nie spojrzał na mnie. Ale ja wiedziałam, że on wie. W tej ciszy, w tym niewypowiedzianym słowie, zawisło wszystko. Jego sekret przestał być tylko jego.
Tydzień później złożyłam wypowiedzenie.
Nie wiem, co stało się z panem Henrykiem. Nie wiem, czy ktoś kiedykolwiek poznał jego prawdziwą tożsamość. Czasem myślę, że stchórzyłam. Innym razem, że może dokonałam jedynego słusznego wyboru. Życiowe porażki, które uczą? Ta nauczyła mnie, że sprawiedliwość nie zawsze jest czarno-biała. Czasem ma odcień potwornej szarości.
Nie ma tu łatwej puenty. Nie ma mądrej lekcji. Jest tylko historia opiekunki z domu spokojnej starości, która odkryła, że zło potrafi się perfekcyjnie kamuflować, a największe dylematy moralne nie zdarzają się na salach sądowych, ale w cichych pokojach, gdzie pachnie naftaliną i herbatą z cytryną. I zostawiają cię z pytaniem, na które nigdy nie znajdziesz dobrej odpowiedzi.
“`
Co o tym sądzisz?
Pokaż komentarze / Zostaw komentarz