Myślałam, że moja 14-letnia córka gra w gierki. Okazało się, że prowadzi firmę i zarabia 20 tys. miesięcznie.
Znasz to uczucie, kiedy myślisz, że masz wszystko pod kontrolą? Dom, praca, nastoletnia córka, która co prawda spędza w swoim pokoju więcej czasu niż niedźwiedź w gawrze, ale przynajmniej nie sprawia problemów. No wiesz, rachunki popłacone, w lodówce jest mleko, a jedyny dramat na horyzoncie to kolejny sezon serialu, który właśnie skasowano. Tak właśnie wyglądało moje życie jeszcze miesiąc temu. Słodka, błoga, przewidywalna nuda samotnej matki z Wrocławia.
A potem, pewnego wtorkowego wieczoru, ta iluzja pękła z hukiem bomby atomowej. Albo raczej z cichym kliknięciem myszki.
Cisza przed burzą, czyli typowy wtorek u Kowalskich
Wyobraź sobie: ja, Ania, lat 39, po całym dniu w biurze marzę tylko o herbacie z cytryną i odmóżdżającym serialu. Moja córka, Zosia, lat 14, standardowo zamknięta w swoim królestwie. Zza drzwi dobiegały stłumione okrzyki i szybkie stukanie w klawiaturę. „Pewnie znowu ratuje jakiś pikselowy świat” – myślałam sobie z czułością. Od lat grała w Minecrafta. Budowała jakieś zamki, kopała diamenty. Nieszkodliwe hobby, lepsze to niż szlajanie się po mieście. Czasem rzucała w rozmowie jakimś dziwnym pseudonimem – „PixelWitch” – ale zbywałam to jako element tej całej gamingowej subkultury.
Tego wieczoru mój laptop odmówił posłuszeństwa. Niebieski ekran śmierci. A ja musiałam pilnie sprawdzić maila od szefa. „Zosiu, pożyczysz na chwilę kompa?” – zawołałam. Po chwili niechętnego mruknięcia drzwi się uchyliły i Zosia wyszła do kuchni po coś do picia. Zostawiła laptopa otwartego na swoim biurku.
Usiadłam, przesunęłam myszką, żeby wybudzić ekran i… zamarłam. Na ekranie nie było gry. Była to jakaś strona z wykresami, kolumnami, cyferkami. Na samej górze wielki napis „YouTube Studio”, a obok niego logo z awatarem wiedźmy w spiczastym kapeluszu. PixelWitch. Ale nie to przykuło moją uwagę. W ramce, pod napisem „Szacunkowe przychody (ostatnie 28 dni)” widniała kwota, od której zakręciło mi się w głowie.
21 487,55 PLN.
Mrugnęłam. Raz. Drugi. Przetarłam oczy. To musi być błąd. Jakiś wirus. Może to wenezuelskie boliwary? Albo punkty w grze? Ale nie. Obok stał wyraźny symbol „PLN”. Siedziałam i gapiłam się w ten ekran, a w głowie miałam tylko jedną myśl: to więcej niż moja pensja. Znacznie więcej.
Konfrontacja, czyli jak dowiedziałam się, że jestem matką małej bizneswoman
W tym momencie Zosia wróciła do pokoju ze szklanką soku. Zobaczyła moją minę, mój wzrok wbity w jej monitor i zamarła w pół kroku. Jej twarz momentalnie zbladła. Wiedziałam, że to nie pomyłka. To była jedna z tych najlepszych śmiesznych historii z życia, która w tamtej chwili w ogóle nie była śmieszna.
„Mamo, ja…” – zaczęła, ale głos jej uwiązł w gardle.
„Zosiu, co to jest?” – zapytałam spokojnie, choć w środku trzęsłam się jak galareta. Czułam się, jakbym przyłapała ją nie na graniu w gry, a na prowadzeniu międzynarodowego kartelu.
Zaczęła mówić. Chaotycznie, szybko, plącząc słowa. Że tak, to jej kanał. Że nagrywa, jak gra. Że ma prawie trzysta tysięcy subskrybentów. Że ludzie to oglądają, wpłacają jej datki, że ma sponsorów – jakieś firmy od foteli gamingowych i napojów energetycznych. Że te pieniądze odkłada na osobnym koncie, które założyła online na swoje dane z legitymacji szkolnej (o zgrozo!).
„Dlaczego mi nie powiedziałaś?” – to było jedyne pytanie, które zdołałam z siebie wydusić. Poczułam ukłucie w sercu. Moja córka miała przede mną taki sekret? Taki gigantyczny, finansowy sekret?
I wtedy padły słowa, które złamały mi serce, a jednocześnie wszystko wyjaśniły.
„Bo bałam się, że mi zabierzesz te pieniądze” – wyszeptała, a w jej oczach pojawiły się łzy. – „Ciągle mówisz, że jest ciężko, że kredyt, że rachunki… Myślałam, że jak się dowiesz, to wszystko weźmiesz na dom. A ja… ja chciałam mieć coś swojego.”
I w tym momencie zrozumiałam. To nie była jej wina. To była moja. Moje narzekanie, moje codzienne troski, które są standardem w wielu domach, ona odebrała jako zagrożenie. Uświadomiłam sobie, że stworzyłam w domu atmosferę, w której moje dziecko bało się podzielić ze mną swoim GIGANTYCZNYM sukcesem. To była jedna z tych życiowych porażek, które uczą pokory w najboleśniejszy sposób.
A potem zrzuciła na mnie bombę atomową
Myślisz, że to koniec dramatu? Że usiadłyśmy, przytuliłyśmy się i wszystko skończyło się happy endem? No cóż, to nie jest bajka Disneya. To życie.
Po godzinie rozmowy, kiedy emocje trochę opadły, a ja wciąż próbowałam przetrawić fakt, że moje dziecko jest rekinem finansjery w świecie Minecrafta, Zosia wzięła głęboki oddech i powiedziała:
„Mamo, w związku z tym ja chcę rzucić szkołę.”
Cisza. Taka, że słyszałabym przelatującą muchę, gdyby jakaś miała czelność zakłócić ten moment grozy. Zamarłam z ręką w powietrzu, którą chciałam ją pogłaskać po głowie. Serio? To jest jej plan na życie? Zostać pełnoetatową czarownicą od pikseli?
„Po co mi szkoła?” – kontynuowała z logiką czternastolatki, która właśnie odkryła, że jest bogata. – „Już zarabiam więcej niż pani od polskiego i pani od matmy razem wzięte! Nauczę się wszystkiego z internetu. Angielski już umiem lepiej niż ze szkoły, bo gadam z ludźmi z całego świata. A fizyka i chemia do niczego mi się nie przydadzą przy budowaniu wirtualnych domków!”
Wszystkie moje matczyne bezpieczniki przepaliły się w jednej chwili. To był ten moment, w którym codzienne wpadki zmieniają się w katastrofę pedagogiczną. Widziałam już oczami wyobraźni jej przyszłość: wypalenie zawodowe w wieku lat 20, brak matury, praca na kasie w supermarkecie i wspomnienia o tym, „jak kiedyś była sławna w internecie”.
Nowa rola: „Momagerka”
Kłóciłyśmy się. Długo i głośno. Były łzy, krzyki i trzaskanie drzwiami. Ja mówiłam o bezpieczeństwie, o przyszłości, o maturze jako planie B. Ona mówiła o pasji, o szansie, o tym, że to jej życie i jej pieniądze.
I wiesz co? W pewnym momencie, w samym środku tej awantury, dotarło do mnie, że ona po części ma rację. Żyjemy w świecie, którego ja do końca nie rozumiem. Ona nie jest po prostu dzieckiem grającym w gry. Ona zbudowała społeczność, markę, źródło dochodu. Sama. W tajemnicy. W wieku 14 lat.
Czy mogłam to po prostu zniszczyć i kazać jej wrócić do podręcznika od historii? Mogłam. Ale czy to byłoby mądre?
Następnego dnia usiadłyśmy znowu. Tym razem na spokojnie, przy pizzy (którą, o ironio, zamówiłam za jej pieniądze, bo chciałam poczuć, jak to jest). Zawiązałyśmy pakt. Umowę. Biznesowy kontrakt matki z córką.
Warunki były proste:
- Szkoła jest na pierwszym miejscu. Koniec, kropka. Średnia ocen nie może spaść poniżej 4.0.
- Pieniądze lądują na oficjalnym, wspólnym koncie oszczędnościowym, do którego ma wgląd, ale wypłaty większych kwot autoryzujemy razem.
- Inwestujemy w jej przyszłość: część pieniędzy idzie na kursy języka angielskiego z native speakerem, kursy montażu wideo i podstawy przedsiębiorczości.
- Ja zostaję jej „momagerką”. Pomagam jej w sprawach formalnych, podatkach (o których, o zgrozo, musiałam się szybko douczyć) i negocjacjach z firmami.
Zgodziła się. Z uśmiechem ulgi na twarzy.
I tak oto, z dnia na dzień, moje życie przestało być nudne. Teraz po pracy nie oglądam seriali, tylko czytam umowy sponsorskie i googlam “jak założyć działalność gospodarczą dla nieletniego”. Zosia nadal zamyka się w pokoju, ale teraz wiem, że nie gra w gierki. Ona po prostu idzie do pracy.
Czasem, kiedy patrzę, jak z pasją opowiada tysiącom ludzi o jakimś nowym bloku w grze, czuję mieszankę dumy i przerażenia. Świat pędzi do przodu, a my, rodzice, często próbujemy go zatrzymać, zamiast nauczyć się w nim biegać razem z naszymi dziećmi. Ta cała sytuacja to chyba moja największa rodzicielska wpadka i największa lekcja jednocześnie. A puenta? Cóż, ostatnio usłyszałam, jak mówi do koleżanki przez telefon: „Nie, nie mogę teraz, muszę skonsultować grafik z moją menadżerką”.
Tak, mówiła o mnie. Nadal każę jej wynosić śmieci. Ale teraz robię to z lekką obawą, że kiedyś mi odpowie: „Sorry, mamo, ale mój P&L na to nie pozwala”.
Co o tym sądzisz?
Pokaż komentarze / Zostaw komentarz