Moja Koleżanka przez 2 Lata Udawała Influencerkę z 2 Milionami Followersów. Prawdziwa Właścicielka Nawet o Tym Nie Wiedziała.
Znasz to uczucie, kiedy patrzysz na kogoś bliskiego i wiesz, że zaraz wybuchnie bomba? Nie taka mała, jak spalony obiad czy zapomniane urodziny cioci. Mam na myśli bombę atomową. Taki emocjonalny grzyb atomowy, który widać z sąsiedniego województwa. Dokładnie tak czułem się, patrząc na moją kumpelę, Kasię, która od dziesięciu minut mieszała zimną już kawę w najmodniejszej kawiarni w Warszawie. Jej mina mówiła wszystko: „Mirek, zaraz wydarzy się coś epickiego i prawdopodobnie nielegalnego”.
A ja, jak na dobrego kumpla przystało, tylko czekałem na tę eksplozję. Bo wiedziałem, co się święci. Od dwóch lat byłem jedynym powiernikiem największego przekrętu w historii polskiego Instagrama. I nie, to nie jest żadna hiperbola.
Akt I: Jak zostać asystentką, która robi wszystko (dosłownie)
Wszystko zaczęło się niewinnie. Kasia, świeżo po studiach, pełna zapału i z głową napakowaną marketingową wiedzą, zatrudniła się jako „osobista asystentka” u niejakiej Adrianny Malinowskiej, znanej w sieci jako AdiGlam. Kojarzycie? Blond włosy, zęby bielsze od mojej przyszłości, zdjęcia z Bali, Dubaju i z pupą wypiętą na tle dowolnego luksusowego samochodu. Dwa miliony followersów, kontrakty z największymi markami kosmetycznymi i motywacyjne hasła pod zdjęciami w stylu „Każdy dzień to nowa szansa, by być wspaniałą wersją siebie”.
Na początku praca Kasi polegała na prostych rzeczach: umawianie spotkań, odpisywanie na maile, zamawianie jedzenia. Taka klasyka. Ale Adrianna… cóż, Adrianna była zajęta. Głównie byciem Adrianną. Czyli leżeniem, pachnieniem i narzekaniem, że woda w basenie ma o pół stopnia za niską temperaturę.
„Kasiu, zrób mi zdjęcie, bo mam dobre światło” – rzuciła kiedyś. Kasia, która o fotografii wiedziała tyle, co ja o fizyce kwantowej, wzięła telefon i… zrobiła zdjęcie. I drugie. I setne. Po miesiącu była już mistrzynią kadrowania, światła i obróbki. Zdjęcia AdiGlam zaczęły wyglądać profesjonalnie.
Potem przyszła kolej na opisy. „Kasiu, napisz coś mądrego pod tym zdjęciem, bo ja nie mam weny”. Kasia, uzbrojona w Google i kubek mocnej kawy, pisała więc o samoakceptacji, pokonywaniu trudności i sile kobiecości. I teraz najlepsze: ludzie to kupili. Komentarze typu „Adi, twoje słowa tak mnie inspirują!” sypały się setkami. A Adi? W tym czasie oglądała seriale na Netflixie, pytając Kasię, czy ta „mądra książka”, którą poleciła followersom, jest faktycznie dobra.
I tak to się toczyło. Kasia stała się duchem. Była fotografem, copywriterem, strategiem, psychologiem i negocjatorem w jednym. To ona wymyślała kampanie, to ona odpisywała na prywatne wiadomości od fanek, które dzieliły się swoimi dramatami, to ona montowała rolki, które stawały się viralami. Była głosem, mózgiem i sercem profilu AdiGlam. Prawdziwa Adrianna była już tylko… twarzą. A i to nie zawsze, bo Kasia nauczyła się tak retuszować zdjęcia, że z kilku starych fotek potrafiła stworzyć zupełnie nową „sesję z Malediwów”. To była jedna z tych najlepszych śmiesznych historii z życia, tylko że nikomu nie było do śmiechu. Zwłaszcza Kasi.
Akt II: Przebudzenie mocy (i chęci zemsty)
Przez dwa lata Kasia żyła w cieniu. Dostawała pensję, która – delikatnie mówiąc – nie odzwierciedlała faktu, że samodzielnie budowała medialne imperium warte setki tysięcy złotych miesięcznie. Widziałem, jak gaśnie. Jak z kreatywnej, pełnej życia dziewczyny zmienia się w zmęczony cień człowieka, który na pytanie „co słychać?” odpowiadał: „Adi jest dziś w nastroju na zdjęcia w plenerze”.
I wtedy nadszedł ten dzień. Dzień, w którym czara goryczy się przelała. Kasia przez przypadek zobaczyła wyciąg z konta firmowego Adrianny. Zera na końcu kwoty wirowały jej przed oczami jak w kreskówce. W tym samym momencie dostała SMS-a od szefowej: „Kasiu, zamów mi te nowe buty od Prady, bo te stare już mi się znudziły. I odbierz moje futro z pralni. A, i wymyśl jakąś nową serię postów, coś o **życiowych porażkach, które uczą**, bo ostatnio mamy małe spadki zasięgów”.
I właśnie wtedy w mojej przyjaciółce coś pękło. Zrozumiała, że to nie jest codzienna wpadka w zarządzaniu. To systemowy wyzysk. Zrozumiała, że to ona jest AdiGlam. Że bez niej ten profil to tylko zbiór ładnych, pustych obrazków.
To doprowadziło nas do tej kawiarni. Do tej zimnej kawy i miny zwiastującej apokalipsę.
„Mirek” – powiedziała w końcu, odkładając łyżeczkę z brzękiem, który poniósł się po całym lokalu. – „Idę do niej. I żądam 50 procent. Wszystkiego. Zysków, kontraktów, firmy. Albo powiem wszystkim prawdę”.
Serce podskoczyło mi do gardła. To było lepsze niż finałowy odcinek „Gry o Tron”. Wiedziałem, że muszę to zobaczyć.
Akt III: Konfrontacja, czyli kiedy glamour spotyka się z Excelem
Pojechaliśmy do luksusowego apartamentu Adrianny. Drzwi otworzyła nam ona sama, ubrana w jedwabny szlafrok, z maseczką na twarzy, wyglądając na śmiertelnie zdziwioną. „Kasia? Co ty tu robisz? Miałaś mi przywieźć to futro”.
Kasia była spokojna. Przerażająco spokojna. Weszła do salonu, usiadła na białej kanapie (zostawiając na niej, ku mojej uciesze, lekki ślad po dżinsach) i wyjęła z torby laptopa.
„Adrianno, musimy porozmawiać o naszej firmie” – zaczęła, otwierając arkusz kalkulacyjny, w którym miała rozpisane wszystkie przychody, statystyki i swoje zadania z ostatnich dwóch lat.
Mina Adrianny przechodziła przez wszystkie stadia niedowierzania: od rozbawienia, przez irytację, po czystą furię.
„Naszej firmie? Dziecko, to jest MOJA firma. To MOJE życie i MOJA twarz. Ty tu tylko pracujesz!” – krzyknęła, a jej głos odbił się echem od minimalistycznych, pustych ścian.
„Twoja twarz, ale moje pomysły, moja praca i mój czas. Twoje życie, ale moje słowa, które inspirują tych ludzi” – odparła Kasia, wskazując na ekran telefonu z otwartym profilem. „Stworzyłam AdiGlam. A teraz chcę połowę tego, co zarobiłam. Albo jutro rano dwa miliony ludzi dowie się, kim naprawdę jesteś. A właściwie… kim nie jesteś”.
Cisza, jaka zapadła w tym pokoju, była tak gęsta, że można ją było kroić nożem. Adrianna stała z otwartymi ustami, a jej idealnie wyrysowane brwi prawie odfrunęły z czoła. Zrozumiała. Zrozumiała, że jej asystentka, ta cicha, potulna Kasia, trzyma ją w szachu. I ma absolutną rację.
Lekcja na koniec, czyli kto tu jest prawdziwym influencerem?
Jak się skończyło? Cóż, nie było wielkiej publicznej dramy. Adwokat Adrianny był mądrzejszy od niej i wiedział, że tę bitwę przegrają z kretesem. Kasia dostała bardzo, ale to bardzo sowitą odprawę i podpisała umowę o poufności grubą jak książka telefoniczna. Adrianna na miesiąc zniknęła z Instagrama, tłumacząc to „potrzebą cyfrowego detoksu i odnalezienia swojego prawdziwego ja”. Serio, sama bym tego lepiej nie wymyślił.
A Kasia? Dziś prowadzi własną agencję kreatywną i po cichu zarządza karierami kilku innych gwiazdek internetu. Jest szczęśliwa, spełniona i w końcu zarabia tyle, ile powinna. Czasem, gdy siedzimy przy piwie, śmiejemy się, że to była jedna z tych życiowych porażek, które uczą. Czego? Ano tego, żeby zawsze czytać umowy, cenić swoją pracę i, co najważniejsze, nie zatrudniać kogoś dziesięć razy mądrzejszego i bardziej pracowitego od siebie, jeśli samemu planuje się tylko leżeć i pachnieć.
Ta historia przypomina mi, że w świecie social mediów nic nie jest takie, jakim się wydaje. Za idealnym zdjęciem i inspirującym cytatem często stoi ktoś taki jak Kasia – niewidzialny duch, prawdziwy twórca.
A Wy? Sprawdziliście ostatnio, kto tak naprawdę odpisał na Wasz komentarz pod postem ulubionej gwiazdy?
Co o tym sądzisz?
Pokaż komentarze / Zostaw komentarz