Moja żona miała sekret, który zmienił wszystko. Najpiękniejsze wspomnienie z naszego życia? To nie była ona.
Znasz to uczucie, kiedy robisz generalne porządki na strychu i nagle trafiasz na coś, co wywraca twoje życie do góry nogami? Nie, nie mówię o starym numerze „Bravo” z plakatem Backstreet Boys, chociaż to też potrafi wstrząsnąć człowiekiem. Mówię o czymś, co sprawia, że patrzysz na swoje dotychczasowe życie i myślisz: „chwila, czy ja brałem udział w jakimś ukrytym reality show?”.
U mnie zaczęło się niewinnie. Sobota, deszcz bębnił o dachówki, a ja, uzbrojony w maseczkę przeciwpyłową i bojowe nastawienie, postanowiłem okiełznać nasz strych. Miejsce, gdzie marzenia o minimalizmie umierają w towarzystwie starych mebli, kartonów po sprzęcie AGD i pamiątek, o których nikt nie pamięta. W rogu, pod stertą koców, które ostatni raz widziały światło dzienne przy przeprowadzce w 2012 roku, stało niewielkie, zakurzone pudło. Takie, wiecie, z grubej tektury, przewiązane sznurkiem, jakby kryło co najmniej Świętego Graala.
Otworzyłem je. W środku – zdjęcia. Stare, lekko pożółkłe fotografie. Na pierwszy rzut oka – nic specjalnego. Moja żona, Ewa, z czasów, zanim się poznaliśmy. Uśmiechnąłem się pod nosem. Wyglądała uroczo. Ale po chwili… coś przestało mi pasować. Zmarszczyłem brwi. Na jednym zdjęciu Ewa miała krótką, punkową fryzurę i kolczyk w brwi. Niemożliwe. Ewa od zawsze powtarzała, że boi się igieł bardziej niż teściowej na rodzinnym obiedzie. A fryzura? Zawsze te jej długie, kasztanowe włosy, które tak uwielbiam.
Przerzucałem kolejne zdjęcia, a mój puls przyspieszał. Tu Ewa na jakimś festiwalu rockowym, cała w błocie, z uniesionymi w górę rękami. Ale zaraz, w tamtym roku, w lipcu, byliśmy przecież na weselu jej kuzynki w Białymstoku. Pamiętam to doskonale, bo przez całą noc walczyłem z za ciasnymi butami. A tu… zdjęcie z datą z tamtego weekendu. Podpis z tyłu: „Jarocin ’09 – najlepszy bałagan w życiu!”.
Serce podeszło mi do gardła. Co tu się, do cholery, dzieje? Czy moja żona prowadziła podwójne życie? Była księgową w korporacji „Krzak & Wspólnicy” od poniedziałku do piątku, a w weekendy zamieniała się w królową rocka? To by nawet tłumaczyło jej nagłe zniknięcia pod pretekstem „wyjazdu integracyjnego”.
I wtedy zobaczyłem TO. Zdjęcie, które sprawiło, że świat zawirował. Na fotografii były dwie dziewczyny. Dwie identyczne dziewczyny. Dwie Ewy. Obie uśmiechnięte od ucha do ucha, obejmujące się na tle jakiegoś jeziora. Jedna to była „moja” Ewa. Ta druga… to była dziewczyna z festiwalu. Z kolczykiem w brwi. Z szalonym błyskiem w oku.
I w tym momencie zrozumiałem, że… coś tu śmierdzi. I to nie był zapach kurzu i naftaliny.
Zszedłem na dół, trzymając w ręku to jedno, kluczowe zdjęcie. Ewa siedziała na kanapie z kubkiem herbaty i książką. Spojrzała na mnie, potem na moją trzęsącą się dłoń. Jej uśmiech zgasł. Zbladła tak, że myślałem, że zaraz zemdleje. Nie musiałem nic mówić. Wiedziała.
– Kochanie, musimy porozmawiać – wykrztusiłem wreszcie. To zdanie, którego boi się każdy facet. Ale nigdy, przenigdy nie spodziewałem się tego, co usłyszałem w odpowiedzi.
Okazało się, że Ewa miała siostrę bliźniaczkę. Magdę. Identyczną, a jednak tak różną. Ewa była tą spokojną, poukładaną. Magda – wulkanem energii, artystyczną duszą, która żyła chwilą. Rodzinna kłótnia, jakieś stare rany sprawiły, że ich drogi się rozeszły na długo przed tym, jak poznałem Ewę. Ewa nigdy o niej nie wspominała, bo ból był zbyt wielki. Magda zmarła kilka lat temu w wypadku. Temat zamknięty. Przynajmniej tak myślałem.
Słuchałem tego w osłupieniu. Współczułem jej, byłem w szoku. Ale to nie był koniec. To był dopiero początek króliczej nory, w którą właśnie wpadałem.
– Paweł… – zaczęła Ewa, a w jej oczach zebrały się łzy. – Na początku naszego związku… kiedy czasem odwoływałam spotkanie, bo „źle się czułam” albo „miałam delegację”… to nie zawsze była prawda. Czasem… czasem przychodziła do ciebie Magda. Chciała zobaczyć, z kim spotyka się jej siostra. Traktowała to jak żart, jak przygodę.
Poczułem, jakby ktoś wylał na mnie wiadro lodowatej wody. Mój mózg zaczął pracować na najwyższych obrotach, przeglądając w panice katalog naszych wspólnych wspomnień. Te wszystkie codzienne wpadki, te śmiechy, te momenty… które z nich były prawdziwe? A które… były iluzją?
I wtedy przypomniałem sobie. Jedno, konkretne wspomnienie. Nasza absolutnie najlepsza, najbardziej magiczna randka. To było na samym początku. Zadzwoniłem do Ewy, a ona (czy na pewno ona?) powiedziała: „Rzuć wszystko, za godzinę widzimy się na dworcu”. Pojechaliśmy w ciemno do Kazimierza Dolnego. Cały dzień włóczyliśmy się po wąwozach, jedliśmy najlepsze na świecie cebularze prosto z piekarni, śmialiśmy się do rozpuku, a na koniec, przemoczeni wiosennym deszczem, oglądaliśmy Wisłę z ruin zamku. To był dzień, w którym bez pamięci się w niej zakochałem. W jej spontaniczności, w jej odwadze, w tym, jak potrafiła cieszyć się chwilą.
– Ewa… – powiedziałem cicho, bojąc się odpowiedzi. – Pamiętasz ten nasz spontaniczny wyjazd do Kazimierza? Ten deszcz i cebularze?
Spojrzała na mnie, kompletnie zbita z tropu.
– Jaki wyjazd do Kazimierza, kochanie? Nasza pierwsza prawdziwa randka była w kinie, na tym nudnym węgierskim filmie. Pamiętasz? Przysnąłeś w połowie.
I to był ten cios. Nokaut. Ostateczny. Moje najpiękniejsze, formujące wspomnienie. Fundament mojej miłości. Należał do kogoś innego. Do ducha. Do kobiety, której nigdy świadomie nie poznałem.
Jeśli myślisz, że to się skończyło wielką awanturą – to się mylisz. Co miałem zrobić? Krzyczeć? Na kogo? Na moją żonę, która sama nosiła w sercu żałobę? Na jej nieżyjącą siostrę, która podarowała mi jeden z najlepszych dni w moim życiu? To jedna z tych życiowych porażek, które uczą, że scenariusze pisane przez los są o wiele dziwniejsze niż te w filmach.
Siedzieliśmy w ciszy przez długi czas. Potem zaczęliśmy rozmawiać. Tak szczerze, jak nigdy dotąd. O Magdzie, o jej szaleństwie, o bólu Ewy. O tym, jak skomplikowane potrafi być życie. Okazało się, że zakochałem się w Ewie za jej spokój, dobroć i inteligencję. Ale zakochałem się też w Magdzie – a raczej w tej części Ewy, którą Magda na chwilę obudziła – za jej ogień i nieprzewidywalność.
Minęło już trochę czasu. Nasze życie wróciło do normy, choć „norma” ma teraz trochę inny smak. Czasem, gdy patrzę na Ewę, zastanawiam się, ile z Magdy w niej zostało. Czasem łapię się na tym, że tęsknię za dziewczyną, której tak naprawdę nigdy nie znałem. To jest chyba jedna z tych najlepszych śmiesznych historii z życia, które wcale nie są śmieszne, dopóki nie minie odpowiednio dużo czasu.
I od tamtej pory, za każdym razem, gdy Ewa mówi „pamiętasz, jak…”, wstrzymuję oddech. Zawsze jest ta chwila zawahania, ten mikrosekundowy strach. Ale wiecie co? Kocham ją. Kocham moją Ewę. Tę prawdziwą. A tamten dzień w Kazimierzu? Cóż. Zachowam go. Jako dowód na to, że miłość to najbardziej pokręcona i cudowna rzecz na świecie. I że czasem, żeby znaleźć jedną właściwą osobę, trzeba przez pomyłkę poznać dwie.
Co o tym sądzisz?
Pokaż komentarze / Zostaw komentarz