Jak zostałam największą dilerką w mieście… niechcący.
Jedna z tych życiowych porażek, które uczą… albo wysyłają do więzienia.
Znasz to uczucie, kiedy myślisz, że twoje największe zmartwienie to zwiędnięte tulipany w hurtowni albo fakt, że klient zamówił frezje, a ty masz na stanie same goździki? Przez dwa lata prowadzenia mojej małej kwiaciarni „Pachnący Zakątek” w Brzezinowie, to były dramaty mojego życia. Serio. Wstawałam o piątej rano, jechałam na giełdę, walczyłam o najpiękniejsze piwonie, a potem stałam za ladą, uśmiechając się do ludzi i tworząc małe, pachnące dzieła sztuki. Myślałam, że jestem ucieleśnieniem sielanki. Własny mały biznes, zapach świeżo ciętych łodyg i ja – Ela, lokalna wróżka od kwiatów.
Wszystko było idealnie. Aż do pewnego wtorku. Wtorku, który pachniał liliami i… no właśnie. Ale o tym za chwilę. Najpierw musicie poznać Pana Mariusza.
Pan Mariusz był jak wygrana na loterii. Pojawił się znikąd, jakieś pół roku wcześniej, kiedy moja dotychczasowa hurtownia zaczęła nawalać. A on? Zawsze miał towar prima sort. Róże, które stały dwa tygodnie, eustomy jak z obrazka, nawet te cholerne, wiecznie niedostępne czarne hellebory. Przyjeżdżał swoim lśniącym, czarnym vanem, zawsze uśmiechnięty, w nienagannie wyprasowanej koszuli. Mówił do mnie „Pani Elu, perełko”, sypał komplementami i dawał takie rabaty, że zaczęłam w końcu wychodzić na prostą. Był moim aniołem stróżem. Aniołem w dostawczaku.
Co jakiś czas dzwonił i mówił: „Pani Elu, mam dla pani specjalne zamówienie. Klient VIP. Proszę zrobić bukiet z tego, co przywiozę, nic nie dokładać. Będzie trochę cięższy, ale klient płaci ekstra”. I płacił. Zawsze gotówką, zawsze z hojnym napiwkiem dla mnie. Te „specjalne bukiety” trafiały do drogich restauracji, do biur prezesów w szklanych wieżowcach, do willi za miastem. Cieszyłam się jak dziecko, że moja mała kwiaciarnia obsługuje taką śmietankę towarzyską. Czułam, że w końcu mi się udało. Naiwna? Poczekaj, to dopiero początek. To nie jest jedna z tych najlepszych śmiesznych historii z życia. To raczej historia z gatunku „jak prawie zniszczyć sobie życie, będąc miłą”.
Wróćmy do feralnego wtorku. Dostałam kolejne „zamówienie specjalne”. Tym razem bukiet miał być absolutnie zjawiskowy. Białe lilie, eukaliptus, kilka gałązek gipsówki. Klasa. Pan Mariusz przywiózł kwiaty i mrugnął do mnie. „Klientka ma bzika na punkcie symetrii, Pani Elu. Musi być idealnie”.
Zabrałam się do pracy. Radio cicho grało jakiś stary hit, ja nuciłam pod nosem, układając te cholerne lilie. I wtedy jedna z nich, ta największa, jakoś dziwnie mi ciążyła. Wygięła się pod nienaturalnym kątem. Chciałam ją poprawić, pociągnęłam delikatniej za łodygę i… coś chrupnęło. Z grubej, mięsistej łodygi wysunął się mały, zgrabnie zwinięty woreczek strunowy. Z białym proszkiem w środku.
Zamarłam. Czas stanął w miejscu. Słyszałam tylko bicie własnego serca i wokalistę śpiewającego o miłości w radiu. A przede mną, na stole, pośród płatków i zielonych liści, leżał dowód na to, że moje życie właśnie przestało być sielanką.
Mój pierwszy odruch? To pewnie odżywka do kwiatów! Jakaś nowa, skoncentrowana formuła. Taaaa, jasne. Pan Mariusz dba o trwałość bukietów. Ale mój mózg, choć w szoku, powoli zaczął składać puzzle. Te „cięższe” bukiety. Dostawy tylko w określone miejsca. Zawsze gotówka. Tajemniczy klienci VIP. Mrugnięcia okiem Pana Mariusza. Mój anioł stróż w dostawczaku okazał się hurtownikiem, ale chyba nie tylko kwiatów.
Ręce mi się trzęsły tak, że ledwo mogłam utrzymać telefon. Co robić? Co ja, do cholery, mam teraz zrobić?!
I tu zaczyna się prawdziwy dramat. Bo to nie jest film. W filmie bohaterka dzwoni na policję, zostaje świadkiem koronnym i dostaje nową tożsamość na Hawajach. W realnym świecie, w Brzezinowie, dzwonisz na policję i mówisz co? „Dzień dobry, posterunkowy, nazywam się Ela, prowadzę kwiaciarnię i chyba od pół roku jestem największą, nieświadomą dilerką w mieście. Tak, te bukiety dla żony komendanta też były ode mnie”.
Przez głowę przelatywały mi setki myśli. Codzienne wpadki to jedno, ale to? To była kategoria wagowa „koniec wszystkiego”.
- Opcja A: Zgłaszam na policję.
Ryzykuję, że nikt mi nie uwierzy. Że zrobią ze mnie wspólniczkę. Koniec z „Pachnącym Zakątkiem”. Koniec z marzeniami. Moja twarz w lokalnej gazecie z tytułem „Kwiaciarka od kokainy”. Poza tym, co jeśli ludzie Pana Mariusza dowiedzą się, że to ja wsypałam? Czy jego uśmiech byłby nadal taki miły? - Opcja B: Udaję, że nic się nie stało.
Wyrzucam woreczek do śmieci, kończę bukiet i wysyłam go dalej. A potem żyję w strachu, że któregoś dnia do mojej kwiaciarni zamiast klientki po róże wejdzie brygada antynarkotykowa. Że każde kolejne „specjalne zamówienie” to gwóźdź do mojej trumny. Brnę w to dalej, stając się świadomym trybikiem w tej maszynie.
Znasz to uczucie, kiedy wiesz, że to będzie katastrofa, ale i tak brniesz dalej? Ja właśnie poczułam, że stoję na krawędzi. To jedna z tych życiowych porażek, które uczą, ale lekcja może być bardzo, bardzo bolesna.
Siedziałam tak chyba z godzinę, wpatrując się w ten cholerny woreczek. W końcu wzięłam głęboki oddech. I teraz zgadnij, co zrobiłam… Zadzwoniłam na policję? Spaliłam dowody? Uciekłam z kraju?
Nie. Zrobiłam coś znacznie bardziej absurdalnego. Coś, co mogła wymyślić tylko przerażona kwiaciarka na skraju załamania nerwowego.
Następnego dnia, kiedy zadzwonił Pan Mariusz, odebrałam, starając się, żeby głos mi nie drżał. „Dzień dobry, Panie Mariuszu”, powiedziałam z udawaną swobodą. „Dzwonię, żeby uprzedzić, że muszę na jakiś czas zawiesić naszą współpracę”.
Cisza po drugiej stronie. Czułam, jak serce podchodzi mi do gardła.
„Ale dlaczego, Pani Elu? Coś nie tak z towarem?” – zapytał, a jego głos stracił całą swoją anielską barwę.
Wzięłam najgłębszy oddech w swoim życiu.
„Nie, skądże! Towar jest fantastyczny. Ale… wie Pan, mam straszną alergię. Na pyłki. Dermatolog powiedział, że to przez te egzotyczne kwiaty. Muszę przerzucić się wyłącznie na kaktusy i sukulenty. Dla zdrowia”.
Zapadła długa, lodowata cisza. Czułam, jak on po drugiej stronie analizuje każde moje słowo. A ja myślałam tylko o jednym: „Błagam, niech on będzie na tyle sprytny, żeby zrozumieć, i na tyle leniwy, żeby nie chciało mu się sprawdzać”.
W końcu odchrząknął. „Alergia, powiada Pani… Rozumiem. No cóż, zdrowie jest najważniejsze. Dziękuję za informację”. I się rozłączył.
Nigdy więcej go nie zobaczyłam. Czarny van zniknął. Telefony umilkły. Po tygodniu dowiedziałam się z lokalnych plotek, że jakaś duża hurtownia kwiatów w sąsiednim województwie miała nalot policji.
I tak właśnie zakończyła się moja kariera w narkobiznesie. Bez fajerwerków, bez pościgów. Zakończyła się najgłupszą wymówką na świecie. Do dziś, kiedy klient prosi o lilię, dostaję lekkich drgawek. A każdy nowy dostawca jest prześwietlany jak kandydat na agenta Mosadu. Sprawdzam łodygi, wącham ziemię w doniczkach i patrzę podejrzliwie na zbyt miłych przedstawicieli handlowych.
Jaki z tego morał? Chyba taki, że czasem największe problemy rozwiązuje się nie heroiczną odwagą, a cichym, przerażonym telefonem i absurdalnym kłamstewkiem. A, i jeszcze jeden: jeśli kiedyś dostaniesz od kogoś podejrzanie ciężki bukiet… może najpierw dyskretnie nim potrząśnij.
A Ty? Miałeś kiedyś w życiu sytuację, w której jedynym wyjściem była totalna improwizacja? Daj znać w komentarzu!
Co o tym sądzisz?
Pokaż komentarze / Zostaw komentarz