“`html
Otworzyłam cudzy list. Teraz boję się zasnąć we własnym domu.
Znasz to uczucie, kiedy wracasz do domu po ciężkim dniu, zrzucasz buty w przedpokoju, robisz sobie herbatę wielkości wiadra i myślisz sobie: „teraz już tylko spokój”? No więc ja też znałam. Słowo klucz: „znałam”. Bo wszystko, co budowało moje małe, przytulne poczucie bezpieczeństwa, rozpadło się w pył przez jeden, cholerny, źle zaadresowany list.
Wszystko zaczęło się jak typowa codzienna wpadka. Kupiłam ten dom na obrzeżach Poznania jakieś pół roku temu. Wiecie, taki z małym ogródkiem, skrzypiącą podłogą i duszą. Poprzedni właściciel, pan Zygmunt Malinowski, zmarł, a ja przejęłam nieruchomość od jego dalekiej rodziny, która chciała się jej szybko pozbyć. Czasem przychodziła do mnie jeszcze jakaś jego korespondencja – głównie reklamy i rachunki, które od razu lądowały w koszu.
Tego dnia było podobnie. W skrzynce czekała na mnie sterta papierów. Przeglądałam je beznamiętnie, sortując na „moje” i „nie moje”. I wtedy trafiłam na nią. Zwykła, biała koperta, bez okienka. Adresowana do pana Zygmunta. Coś mnie tknęło. Może to zmęczenie, może roztargnienie, a może po prostu ludzka ciekawość, ale otworzyłam ją, myśląc, że to pewnie jakieś zawiadomienie z gazowni.
Nie było.
W środku, na pożółkłej kartce wyrwanej z zeszytu, ktoś nabazgrał kilka zdań koślawym pismem.
„Zygmunt, stary druhu. Wychodzę za miesiąc. Mam nadzieję, że fanty z akcji na ‘Jubilera’ grzecznie czekają tam, gdzie słońce nigdy nie zagląda. Pilnuj tego jak oka w głowie. Twój ‘Gruby’.”
Przeczytałam to raz. Potem drugi. Potem trzeci, a moje serce zaczęło walić jak dzwon Zygmunta, nomen omen. Nagle herbata w moim ręku zrobiła się lodowata. ‘Fanty’? ‘Akcja na Jubilera’? ‘Gruby’?! To brzmiało jak dialog z taniego filmu kryminalnego. Ale koperta w mojej dłoni była prawdziwa. A to oznaczało, że cała reszta… prawdopodobnie też.
Mój dom przestał być mój
I w tym momencie zrozumiałam, że… coś tu śmierdzi. I to nie były przypalone tosty sąsiadki. Mój przytulny domek z duszą w jednej chwili zamienił się w potencjalne miejsce zbrodni. W schowek na łup z napadu. Gdzie, do diabła, w domu „słońce nigdy nie zagląda”?
Pierwsza myśl: piwnica. Ciemna, wilgotna, pełna pająków i starych słoików po ogórkach, które zostawił pan Zygmunt. Druga myśl: strych. Zakurzony, ze stertą gratów, które wyglądają, jakby pamiętały Gierka. A może pod podłogą? Za jakąś poluzowaną cegłą w kominie?
Znasz to uczucie, kiedy wiesz, że to będzie katastrofa, ale i tak brniesz dalej? Właśnie tak się czułam. Zaczęłam patrzeć na swój dom inaczej. Każde skrzypnięcie podłogi brzmiało jak krok zbliżającego się „Grubego”. Każdy cień w rogu pokoju wydawał się podejrzany. Mój kot, Mruczek, który do tej pory był tylko futrzaną kulką lenistwa, nagle stał się moim partnerem w śledztwie. Patrzyłam, gdzie się kładzie, gdzie drapie. Może on coś wie? No ale serio, Anka, ogarnij się – pomyślałam. Gadasz z kotem o łupie z napadu na bank.
To jedna z tych najlepszych śmiesznych historii z życia, które wcale nie są śmieszne, kiedy stajesz się ich głównym bohaterem. Przez następne dni żyłam w paranoi. W dzień udawałam normalną osobę, a w nocy, uzbrojona w latarkę i kij od mopa, skradałam się po własnym domu, opukując ściany i podłogi. Czułam się jak Nicolas Cage w „Skarbie Narodów”, tylko że zamiast mapy na Deklaracji Niepodległości miałam list od typa o ksywce „Gruby”, a moim największym skarbem była puszka fasolki w spiżarni.
Wielkie poszukiwanie, czyli życiowe porażki, które (nie) uczą
Dylemat był potężny. Z jednej strony – strach. Co, jeśli „Gruby” wyjdzie z więzienia i zapuka do moich drzwi? Nie wyglądam na Zygmunta. Co, jeśli znajdę te pieniądze? Co ja z nimi zrobię? Zgłoszę na policję i powiem: „Dzień dobry, otworzyłam cudzy list i znalazłam w ścianie pół miliona w używanych banknotach”? To prosta droga do przesłuchania, a w najlepszym razie – do etykietki lokalnej wariatki.
Z drugiej strony… ciekawość. I, nie oszukujmy się, odrobina chciwości. A co, jeśli tam naprawdę są pieniądze? Prawdziwe, brudne, ale zmieniające życie ukryte pieniądze? Mogłabym rzucić pracę, pojechać na Malediwy, kupić sobie wreszcie ten ekspres do kawy, który sam mieli ziarna i pyta, jak minął mi dzień.
I teraz zgadnij, co zrobiłam. Oczywiście, że zaczęłam szukać.
Zaczęłam od piwnicy. Smród stęchlizny i strach tak gęsty, że można go było kroić nożem. Przesunęłam wszystkie słoiki, opukałam każdą ścianę. Nic. Potem strych. Kichając od kurzu, przerzuciłam stare gazety, jakieś ubrania i walizkę pełną orderów pana Zygmunta. Też nic. Byłam już tak zdesperowana, że zaczęłam sprawdzać spłuczkę w toalecie.
Mijały dni. Termin wyjścia „Grubego” z więzienia zbliżał się nieubłaganie. A ja, zamiast znaleźć fortunę, znalazłam tylko kilka pająków, martwą mysz i rachunek za telefon pana Zygmunta sprzed dwóch lat. To była kompletna porażka. Jedna z tych życiowych porażek, które uczą… głównie tego, żeby nie otwierać cudzej korespondencji.
Puenta, której się nie spodziewasz
Pewnego wieczoru, totalnie zrezygnowana, siedziałam na kanapie, gapiąc się w sufit. Mruczek wskoczył mi na kolana i zaczął mruczeć. Spojrzałam na niego, a potem na kominek. Stary, ceglany, nieużywany. I przypomniałam sobie frazę z listu: „tam, gdzie słońce nigdy nie zagląda”.
Podeszłam, przyklęknęłam. Zaczęłam badać cegły. Jedna z nich, w samym rogu, tuż przy podłodze, była lekko ruchoma. Serce znowu mi podskoczyło. Paznokciami, potem nożem do masła, podważyłam ją. Wsunęłam rękę do środka i… poczułam coś metalowego.
Wyciągnęłam małą, zardzewiałą kasetkę.
Trzęsącymi się rękami otworzyłam ją. Była ciężka. W środku, zamiast stosów banknotów, leżał… stary, oprawiony w skórę album ze zdjęciami i mała, pluszowa zabawka – słoń. I karteczka. Napisana tym samym pismem co list.
„Jasiu, jeśli to czytasz, to znaczy, że nie zdążyłem. To wszystko, co zostało po Twojej mamie. Ten słoń to ‘Słonik’, którego tak lubiłeś. Ukryłem to przed światem, bo to mój największy skarb. Twój tata, Zygmunt.”
W tym momencie wszystko zrozumiałam. „Jubiler” to nie był sklep. To było nazwisko. Może nazwisko panieńskie jego żony. A „Gruby”? Może tak nazywał swojego syna, Jasia, kiedy ten był mały? A cała reszta? To był tylko kod ojca do syna, którego znaczenie mogłam sobie tylko wyobrazić.
Usiadłam na podłodze i zaczęłam się śmiać. Śmiałam się do łez. Z siebie, z mojej paranoi, z „Grubego”, z napadu na bank, który rozegrał się tylko w mojej głowie.
I wiecie co? Nie znalazłam pieniędzy. Znalazłam coś o wiele cenniejszego – spokój ducha. I lekcję, że czasem największe skarby nie są ze złota, a najstraszniejsze potwory żyją tylko w naszej wyobraźni. A co do kasetki? Leży bezpiecznie w moim biurku. Czeka. Może kiedyś zapuka do mnie dorosły już „Gruby” i zapyta o swojego tatę. A ja, zamiast kija od mopa, poczęstuję go herbatą. W końcu pomyłki zdarzają się każdemu, prawda?
“`
Co o tym sądzisz?
Pokaż komentarze / Zostaw komentarz