Moja zmarła żona napisała do mnie na apce randkowej. Prawda okazała się dziwniejsza, niż myślicie.
Są takie wieczory, kiedy wszechświat postanawia sprawdzić, ile jeszcze jesteś w stanie znieść, zanim zwiniesz się w kłębek i zaczniesz nucić kołysanki w języku elfów. U mnie ten wieczór wypadł w środę. Taka wiecie, środa-środeczka, szczyt beznadziei w tygodniu. Siedziałem na kanapie w wysłużonym dresie, na stoliku stygły resztki wczorajszej pizzy, a w tle leciał jakiś serial, którego fabuły i tak nie śledziłem. Klasyka gatunku „samotny ojciec po czterdziestce próbuje przetrwać”.
Minął ponad rok, odkąd odeszła Ania. Moja Ania. Czas podobno leczy rany, ale chyba nikt nie dodał, że robi to w tempie lodowca i przy użyciu tępego noża. Czasem było lepiej, czasem gorzej. Tamtego wieczoru było… nijak. I może właśnie w tej nijakości, z nudów i lekkiej desperacji, zrobiłem coś, czego obiecałem sobie nie robić. Odpaliłem aplikację randkową.
Założył mi ją kumpel z pracy, Darek. „Tomek, stary, nie możesz tak gnić. Chociaż zobacz, co słychać na rynku matrymonialnym”. Przewijałem więc te profile bezmyślnie, jak zombie przeglądające menu w restauracji, w której i tak nic nie zamówi. Blondynka z psem. Brunetka na tle wieży Eiffla. Ktoś, kto jako hobby wpisał „inwestowanie w krypto”. Mój kciuk pracował mechanicznie. Lewo, lewo, lewo… I wtedy go zobaczyłem.
Ten uśmiech. Te same dołeczki w policzkach. Zdjęcie z naszych wakacji w Chorwacji, pięć lat temu. Podpis: „Ania, 41. Szukam kogoś, z kim mogłabym na nowo odkryć świat”.
Znasz to uczucie, kiedy winda gwałtownie rusza w dół? Mój żołądek właśnie wylądował gdzieś na poziomie kostek. Serce zaczęło walić tak, jakby próbowało przebić się przez klatkę piersiową. Przez chwilę pomyślałem, że to halucynacja. Że to żałoba płata mi jakiegoś chorego figla. Że to jedna z tych życiowych porażek, które uczą, że nie należy mieszać pizzy z energetykiem.
Ale to było prawdziwe. Profil był prawdziwy. A potem przyszło powiadomienie. Dźwięk, który do tej pory kojarzył mi się z potencjalną katastrofą lub ekscytacją, teraz zabrzmiał jak dzwon pogrzebowy.
Masz nową parę!
A zaraz po tym wiadomość.
„Cześć, Kochanie. Tęskniłeś?”
Etap 1: Zimny pot i teoria o hakerach z piekła rodem
Moja pierwsza myśl? Ktoś robi sobie ze mnie okrutne żarty. Jakiś psychopata dorwał zdjęcia Ani z Facebooka i postanowił zabawić się moim kosztem. Albo to jakiś wyrafinowany scam. „Kliknij tutaj, by porozmawiać ze zmarłą żoną i podaj numer karty kredytowej”. W dzisiejszych czasach wszystko jest możliwe.
Odpisałem, palce mi się trzęsły.
„Kim jesteś i czego chcesz?” – brzmiało jak tekst z taniego filmu akcji, ale nic lepszego nie przyszło mi do głowy.
Odpowiedź przyszła niemal natychmiast: „To ja, twoja Ania. Nie poznajesz mnie? Pamiętasz, jak obiecałeś, że zabierzesz mnie kiedyś do Lizbony?”
I tu mnie zamurowało. Bo to był nasz sekret. Obietnica złożona na którejś rocznicy, przy winie, o której wiedzieliśmy tylko my. Mój mózg zaczął pracować na najwyższych obrotach, tworząc najbardziej absurdalne scenariusze. Może Ania sfingowała swoją śmierć i teraz żyje w Boliwii jako instruktorka salsy? Może to duch, który nauczył się obsługiwać smartfona? No dobra, Tomek, ogarnij się.
Etap 2: Sherlock Holmes w poplamionym dresie
Postanowiłem pobawić się w detektywa. Zacząłem analizować profil. Zdjęcia były stare, ale opis… opis był dziwny. „Ulubiona muzyka: Neonowe Gitary”. Ania nie znosiła tego zespołu. Mówiła, że brzmią, jakby „ktoś torturował kota syntezatorem”. Ale wiesz, kto ich uwielbiał? Moja piętnastoletnia córka, Zosia. Miała ich plakaty w całym pokoju.
„Ulubiony film: Wszechświat w Twoich Oczach”. To ten nowy hit z Netflixa. Wyszedł pół roku po śmierci Ani.
Drobne detale. Małe pęknięcia w tej przerażającej iluzji. To nie były błędy. To były ślady. Jak okruszki chleba zostawione przez Jasia i Małgosię.
I wtedy zrozumiałem. Poczułem to w kościach. To nie był haker. To nie był duch. Prawda była o wiele bliżej. I była o wiele, wiele bardziej skomplikowana.
Wstałem z kanapy i na palcach poszedłem w stronę pokoju Zosi. Drzwi były lekko uchylone. W środku paliła się tylko lampka na biurku. Zosia siedziała skulona na łóżku, a w jej dłoniach świecił ekran telefonu. Jej kciuk przesuwał się po ekranie. Zobaczyłem interfejs tej samej aplikacji.
Serce mi pękło. Ale nie ze złości. Z jakiegoś dziwnego połączenia rozpaczy, miłości i totalnego, absurdalnego szoku. To była jedna z tych najlepszych śmiesznych historii z życia, która wcale nie była śmieszna. To była kulminacja naszych wspólnych, nieudolnych prób radzenia sobie z pustką.
Finał, którego nie napisałby żaden scenarzysta
Zapukałem cicho i wszedłem do środka. Nie krzyczałem. Nie robiłem awantury. Po prostu usiadłem na skraju jej łóżka i powiedziałem:
„Chyba musimy pogadać o twojej mamie. I o Neonowych Gitarach.”
Zosia zbladła, a potem zalała się łzami. I wszystko mi wyznała. Że nie mogła patrzeć na to, jak jestem sam. Że ona też czuje się samotna. Że chciała znaleźć mi kogoś, kto byłby… jak mama. Stworzyła więc idealną kandydatkę, używając najlepszego wzorca, jaki znała. Chciała „przetestować” dla mnie kandydatów, pisząc do nich jako Ania, by sprawdzić, czy są wystarczająco dobrzy.
To było najbardziej pokręcone, niedorzeczne i jednocześnie najbardziej wzruszające, co w życiu usłyszałem. To nie była codzienna wpadka. To był akt desperackiej, nastoletniej miłości, opakowany w katastrofalny pomysł.
Siedzieliśmy tak chyba z godzinę, gadając i płacząc na zmianę. Pierwszy raz od dawna rozmawialiśmy tak szczerze o mamie, o nas, o tej wielkiej dziurze, którą zostawiła.
Czy jestem zły? Może przez sekundę byłem. Ale teraz? Teraz wiem, że żałoba ma różne twarze. Czasem jest cicha i smutna, a czasem zakłada konto na Tinderze i próbuje umówić cię na randkę z duchem twojej żony. Nasze relacje rodzinne weszły na zupełnie nowy, absurdalny poziom.
Na koniec usunęliśmy ten profil. A potem, jednogłośnie, usunęliśmy aplikację z mojego telefonu. Zamówiliśmy największą, najbardziej tłustą pizzę, jaką znaleźliśmy i obejrzeliśmy jakiś głupi film, śmiejąc się z najgorszych żartów. I wiecie co? To był najlepszy wieczór od ponad roku.
Czasem myślimy, że potrzebujemy w życiu wielkich rewolucji, a tak naprawdę wystarczy jedna, totalnie chybiona akcja nastolatki, żeby zrozumieć, że to, czego szukamy, jest tuż obok. Połamane, niedoskonałe, ale nasze. I że czasem największe życiowe porażki, które uczą, to te, które przypominają ci, że nie jesteś sam. Nawet jeśli przez chwilę myślałeś, że pisze do ciebie twoja zmarła żona.
Co o tym sądzisz?
Pokaż komentarze / Zostaw komentarz