Kupiłem obraz za 50 zł. Teraz jest wart miliony, a ja mam największy moralny dylemat w życiu
Znasz to uczucie, kiedy patrzysz na swoje życie i myślisz, że już nic cię nie zaskoczy? Ja miałem tak codziennie. Nazywam się Adam i prowadzę w Łodzi mały sklep z antykami, a właściwie – jak to czule nazywam – graciarnię z duszą. „Kuriozum”. Nazwa idealnie pasuje. Sprzedaję wspomnienia, kurz i historie zamknięte w przedmiotach. Biznes jak każdy inny: raz na wozie, raz pod wozem, a najczęściej gdzieś obok, próbując złapać stopa.
Prowadzenie małego biznesu to ciągłe codzienne wpadki i małe zwycięstwa. Moim największym zwycięstwem przez ostatnie lata było sprzedanie kompletu filiżanek z Ćmielowa z zyskiem 200 zł. Szaleństwo, wiem. Żyłem w przekonaniu, że takie właśnie jest moje życie – zbiór małych, zakurzonych anegdot. Aż do pewnego wtorku.
Tego dnia do mojego „Kuriozum” weszła pani Helena. Urocza staruszka, lat osiemdziesiąt z plusem, w oczach miała ten rodzaj ciepła, który sprawia, że chcesz jej oddać najlepszy fotel i zrobić herbatę z miodem. Przyniosła ze sobą niewielki obrazek owinięty w starą gazetę. Krajobraz. Jakiś taki… smętny. Pola, pochmurne niebo, parę krzywych drzew. Wyglądał jak coś, co każdy student ASP maluje na zaliczenie pierwszego roku, a potem chowa na dnie szafy z poczucia wstydu.
„Panie Adamie, ja już siły nie mam tego trzymać” – powiedziała, a jej głos drżał lekko. „Mąż to kiedyś przywiózł z jakiejś Francji, mówił, że to pamiątka. A dla mnie to tylko kurz łapie. Dam za pięć dych, weźmie pan? Na leki będzie”.
Serce mi na moment zmiękło. Spojrzałem na ten bohomaz. Był brzydki w ujmujący sposób. Gruba warstwa farby, kolory jakby nałożone w gniewie. Pomyślałem, że może chociaż ramę sprzedam. Dałem jej 50 złotych, a ona uśmiechnęła się tak wdzięcznie, że poczułem się jak filantrop roku.
I teraz zgadnij, co zrobiłem… Wrzuciłem ten obraz do magazynu i o nim zapomniałem. Na dobre trzy miesiące.
Leżał tam, przygnieciony stertą starych map i atlasem kolejowym z 1978 roku. Dopiero podczas wielkich porządków, gnany rozpaczą i wizją kontroli z sanepidu, natknąłem się na niego ponownie. Coś mnie tknęło. Może to światło inaczej padło, a może po prostu miałem więcej czasu niż klientów. Przyjrzałem mu się bliżej.
I w tym momencie zrozumiałem, że… coś tu śmierdzi. Dosłownie. Farba pachniała inaczej niż współczesne. A te pociągnięcia pędzla… Były chaotyczne, ale jednocześnie pełne jakiejś szalonej energii. W prawym dolnym rogu, ledwo widoczny pod warstwą brudu, krył się podpis. V. Vincent.
„Vincent? Jaki Vincent?” – pomyślałem. – „Pewnie jakiś Vincent Malinowski z Radomia, artysta ludowy”. Ale ciekawość to straszna rzecz. Zacząłem googlować. Godzinę później pociłem się jak na przesłuchaniu, a serce waliło mi jak dzwon Zygmunta. Te same kolory. Ta sama technika. Te same, nerwowe pociągnięcia pędzla, które widziałem na reprodukcjach w internecie.
To nie mogła być prawda. To jedna z tych najlepszych śmiesznych historii z życia, którą opowiada się znajomym przy piwie, a nikt w nią nie wierzy. Zadzwoniłem do kumpla, Maćka, który jest historykiem sztuki. Kiedy przyjechał i zobaczył obraz, najpierw zbladł, potem zrobił się czerwony, a na końcu zaczął mamrotać pod nosem słowa, których nie wypada tu cytować. Jego werdykt był krótki: „Stary, jeśli to jest to, co myślę, że to jest… to właśnie wygrałeś w lotto. Kilka razy”.
Po dwóch tygodniach i ekspertyzie, której koszt niemal doprowadził mnie do zawału, przyszło potwierdzenie. „Krajobraz w pobliżu Auvers”, zaginione dzieło Vincenta van Gogha. Wartość szacowana: ostrożnie licząc, kilkanaście milionów euro.
Ja. Adam z łódzkiej graciarni. Zostałem milionerem. Przez tydzień chodziłem jak we śnie. Planowałem podróże, kupno wyspy na Pacyfiku i sportowego samochodu, którym i tak nie umiałbym jeździć. To była historia jak z filmu, a ja byłem jej głównym bohaterem. Czułem, że wreszcie los się do mnie uśmiechnął.
Jeśli myślisz, że to się skończyło dobrze – to się mylisz.
W szczycie mojej euforii zadzwonił telefon. Nieznany numer. Odebrałem.
„Dzień dobry, z tej strony Tomasz. Jestem wnukiem Heleny Kaczmarek” – usłyszałem w słuchawce młody, sympatyczny głos. – „Dzwonię w smutnej sprawie. Babcia zmarła w zeszłym tygodniu”.
Zrobiło mi się głupio. Naprawdę ją polubiłem. Złożyłem kondolencje, a w mojej głowie już zapaliła się czerwona lampka.
„Dziękuję” – odpowiedział. – „Wie pan, robimy porządki w jej mieszkaniu i… babcia wspominała, że sprzedała panu taki stary obrazek, pamiątkę po dziadku. To dla nas bardzo ważna rzecz, wie pan, wartość sentymentalna. Chciałbym go odzyskać. Oczywiście oddam panu te 50 złotych, nawet z nawiązką. Powiedzmy stówkę?”
Zamarłem. Słyszałem bicie własnego serca w uszach. W tle brzęczały miliony euro, a na pierwszym planie stał wnuczek, który chciał odzyskać „pamiątkę po dziadku” za stówkę.
I co byście zrobili na moim miejscu? Bądźmy szczerzy. Z jednej strony masz szansę na życie, o jakim nawet nie śniłeś. Z drugiej – głos sumienia, który szepcze ci do ucha, że jesteś ostatnią kanalią.
Nie spałem całą noc. Patrzyłem na ten obraz, a on zdawał się na mnie patrzeć. Widziałem w nim wszystko: moje marzenia, moje długi, ale też twarz tej miłej staruszki i jej naiwną wdzięczność za 50 złotych. To była jedna z tych życiowych porażek, które uczą, tylko ja jeszcze nie wiedziałem, jaka będzie lekcja. Czułem się jak bohater tragikomedii, którą napisał sam los.
Następnego dnia umówiłem się z Tomaszem. Przyszedł do sklepu, rozglądając się z ciekawością. Opowiedział mi o babci, o tym, jak kochała dziadka i jak ten obrazek wisiał u nich nad łóżkiem przez 30 lat. Słuchałem go i czułem, jak moje miliony topnieją w ogniu jego wspomnień.
W końcu wziąłem głęboki oddech. „Panie Tomaszu” – zacząłem, a głos mi się łamał. – „Ten obraz… jest nieco więcej wart niż 50 złotych”.
Opowiedziałem mu wszystko. Całą prawdę. O van Goghu, o ekspertyzie, o milionach. Patrzył na mnie z niedowierzaniem, jakbym mu właśnie wyznał, że jestem kosmitą. A potem… zaczął się śmiać. Śmiał się tak głośno i szczerze, że po chwili ja też zacząłem się śmiać. Śmialiśmy się obaj jak wariaci w mojej zakurzonej graciarni, nad obrazem wartym fortunę.
I wiecie co? Dogadaliśmy się. Podzieliliśmy się. Nie powiem wam, w jakich proporcjach, bo to już nasza słodka tajemnica. Powiem tylko, że on może wreszcie wyremontować dom dla swojej rodziny, a ja… cóż, ja nadal prowadzę „Kuriozum”. Może jest trochę mniej zakurzone i mam wreszcie porządny ekspres do kawy, ale to wciąż moja graciarnia z duszą. Nie kupiłem wyspy na Pacyfiku. Okazało się, że mam chorobę morską.
Czasem największy skarb, jaki znajdujesz, to nie zaginione dzieło sztuki, ale dobra historia do opowiedzenia. A ta, moi drodzy, jest warta każdych pieniędzy. No, prawie każdych.
Co o tym sądzisz?
Pokaż komentarze / Zostaw komentarz