Mój mąż, telefon i płatny morderca. Historia, której nie opowiesz na rodzinnym obiedzie.
Znasz te wtorki, które mają smak wczorajszej kawy i wyglądają jak nieskończona lista rzeczy do zrobienia? No właśnie. Mój taki był. Siedziałam w rozciągniętym dresie, z laptopem na kolanach i włosami w czymś, co ambitnie nazywałam „artystycznym nieładem”, a co w rzeczywistości było gniazdem powstałym z desperacji i braku gumki do włosów. Normalność. Nuda. Błogosławiona, przewidywalna nuda.
I wtedy zadzwonił telefon. Ale nie mój. Jego. Telefon mojego męża, Tomka, który zostawił na kuchennym blacie, spiesząc się rano na jakieś „super ważne spotkanie, które zmieni przyszłość naszej firmy”. Jasne, kochanie. Każde spotkanie zmienia przyszłość firmy.
Telefon wibrował z uporem godnym lepszej sprawy. Nieznany numer. Zawsze mam dylemat – odebrać czy nie? Z jednej strony, to naruszenie prywatności. Z drugiej, a co jeśli to coś pilnego? Kurier z paczką, na którą czekam od tygodnia? Jego mama z kolejnym przepisem na szarlotkę?
No dobra, pomyślałam, raz kozie śmierć. Może to ten kurier. Przesunęłam palcem po ekranie.
„Słucham?” – powiedziałam głosem, który miał brzmieć jak profesjonalna asystentka, a wyszedł jak skrzek przestraszonej papugi.
Cisza. A potem niski, schrypnięty głos, jakby ktoś płukał gardło żwirem.
„Jesteś?” – warknął facet po drugiej stronie. Żadnego „dzień dobry”, żadnego „zastałem Jolkę?”. Po prostu „Jesteś?”.
„Yyy, tak, jestem. Z kim rozmawiam?” – próbowałam dalej. Może to jakiś kolega Tomka, który lubi sobie robić głupie żarty.
„Nie pierdziel, tylko słuchaj. Sprawa aktualna. Gość nazywa się Tomasz Mazur, prezes tego całego ich ‘NextGen Solutions’ z Poznania. Znasz temat. Ma zniknąć. Czysto i po cichu. Kasa ta sama, pięć dych po robocie. Pasuje?”
I w tym momencie czas się zatrzymał. Mój mózg próbował przetworzyć informację, ale jedyne co zdołał wyprodukować, to obraz wiewiórki wpadającej w panikę na środku autostrady. Tomasz Mazur. Prezes ‘NextGen Solutions’. To mój Tomek. MÓJ. MĄŻ.
Serce podjechało mi do gardła i zaczęło walić jak szalone. Gość po drugiej stronie nie rozmawiał z Tomkiem. On myślał, że rozmawia z… płatnym mordercą. A ja właśnie, w starym dresie i z brudnym kubkiem w dłoni, miałam potwierdzić zlecenie na własnego męża. Jeśli myślisz, że to jedna z tych codziennych wpadek, to grubo się mylisz. To był początek najbardziej absurdalnego koszmaru w moim życiu.
Etap 1: Panika, czyli jak grać rolę mordercy, kiedy chce ci się płakać
„Halo? Jesteś tam? Mówię, że pasuje?” – głos stawał się niecierpliwy.
Co miałam zrobić? Rozłączyć się? Krzyknąć „Pomocy, policja!”? A co, jeśli to jakaś chora pułapka? Co, jeśli oni wiedzą, gdzie mieszkamy? Jeśli mnie obserwują?
Zebrałam w sobie całą odwagę, jaka mi została po obejrzeniu wszystkich sezonów „Breaking Bad” i wyszeptałam coś, co miało zabrzmieć groźnie, a wyszło jak prośba o litość.
„Tak… pasuje. Bez zmian.”
„Dobra. Działaj.” – I się rozłączył.
Stałam boso na zimnych płytkach w kuchni, a w głowie miałam tylko jedną myśl: ktoś chce zabić mojego męża. I druga, zaraz po niej: kim, do cholery, jest mój mąż?
Zawsze myślałam, że Tomek to chodzący ideał faceta z klasy średniej. Praca w IT, kredyt na mieszkanie, weekendowe grille u znajomych. Największym zagrożeniem w jego życiu był cholesterol i ewentualne przeziębienie. A tu nagle zlecenie zabójstwa? Czy on prowadził podwójne życie? Pożyczył pieniądze od mafii? Ukradł komuś przepis na pączki? Mój umysł podsuwał mi coraz bardziej absurdalne scenariusze. To był prawdziwy kryzys w małżeństwie, ale nie z powodu zdrady, a z powodu zlecenia na głowę. Nowy poziom problemów w związku.
Etap 2: Misja „Ostrzec Męża”, czyli wyglądam jak szpieg z krainy deszczowców
Musiałam go ostrzec. Natychmiast. Ale jak? Zadzwonić do niego do biura? „Cześć kochanie, jak spotkanie? A, tak przy okazji, ktoś właśnie zlecił twoje morderstwo, więc wracaj szybko do domu”. Brzmiało jak początek kłótni, a nie ostrzeżenie.
A co, jeśli jego telefon jest na podsłuchu? Co jeśli „oni” czekają, aż popełnię błąd?
W pięć minut z normalnej kobiety zmieniłam się w paranoiczkę z filmu akcji. Wciągnęłam na siebie pierwsze z brzegu dżinsy, narzuciłam kurtkę i wybiegłam z mieszkania, czując na plecach wzrok niewidzialnych obserwatorów. Serio, obejrzałam się za siebie chyba z dziesięć razy, zanim dotarłam do samochodu. Każdy przechodzień z psem wyglądał jak tajny agent, a każda staruszka z siatką na zakupy jak potencjalna snajperka.
Wpadłam do jego biura jak tornado. Nowoczesny open space, szkło, metal, uśmiechnięci ludzie przy Macach. Wyglądałam tam jak szaleniec. Wypatrzyłam Tomka na spotkaniu w szklanej salce konferencyjnej. Gestami pokazałam mu, że to sprawa życia i śmierci. Dosłownie.
Wyszedł, lekko poirytowany. „Ania, co jest? Jestem w trakcie…”
„Chodź” – wciągnęłam go do pustego pokoju i zamknęłam drzwi. Spojrzał na mnie, jakbym postradała zmysły.
„Posłuchaj mnie uważnie” – wysapałam. „Ktoś dzwonił na twój telefon. Myślał, że rozmawia z płatnym zabójcą. I… zlecił mu twoje zabójstwo. A ja… ja chyba przyjęłam to zlecenie.”
Cisza. Tomek patrzył na mnie. Potem na drzwi. Potem znowu na mnie. Czekałam na wybuch śmiechu, na oskarżenie o szaleństwo. Ale on tylko zbladł.
„Jaki numer?” – zapytał cicho.
Pokazałam mu. Patrzył na ekran przez dłuższą chwilę, a potem powiedział jedno słowo, które wyjaśniło wszystko i nic jednocześnie.
„Kowalczyk.”
Etap 3: Finał, czyli historia o najgłupszym zleceniu na świecie
Okazało się, że „Kowalczyk” to jego największy konkurent w branży. Facet, z którym od miesięcy walczyli o gigantyczny kontrakt. Tomek był pewien, że wygrał, bo jego oferta była lepsza. Kowalczyk najwyraźniej miał inne zdanie na temat uczciwej konkurencji.
Poszliśmy na policję. Początkowo patrzyli na nas z politowaniem. „Pani odebrała telefon i przyjęła zlecenie na męża? Proszę pani, to nie Netflix”. Ale kiedy Tomek opowiedział o Kowalczyku i pokazał im numer, zaczęli traktować sprawę poważnie.
I teraz najlepsze. To jedna z tych najlepszych śmiesznych historii z życia, której finał jest tak głupi, że aż genialny.
Okazało się, że Kowalczyk nie wynajął żadnego profesjonalisty. Chciał tylko Tomka „przestraszyć”. Znalazł jakichś dwóch osiłków z siłowni, którzy za parę groszy zgodzili się odegrać scenę z filmu gangsterskiego. Dał im numer do Tomka, żeby go „nastraszyli”. Problem w tym, że jego genialny asystent, zapisując numer, pomylił jedną cyfrę. I zamiast zadzwonić na prywatny, tajny numer Tomka, zadzwonili na jego stary numer służbowy, który leżał w domu… i który ja, przez kompletny przypadek, odebrałam.
Więc tak. Mój mąż nie był bossem mafii. Był po prostu ofiarą najbardziej niekompetentnej próby zastraszenia w historii Poznania.
Kowalczyk i jego pomocnicy zostali zatrzymani. Sprawa w toku. A my? Wróciliśmy do naszej błogosławionej, przewidywalnej nudy. Ale coś się zmieniło. To była jedna z tych życiowych porażek, które uczą. Nauczyła nas, że nawet w najzwyklejszym życiu może się zdarzyć coś, co wywraca wszystko do góry nogami. I że czasami warto odbierać nieznane numery.
Od tamtej pory mamy w domu taką małą tradycję. Za każdym razem, gdy dzwoni jego telefon z nieznanego numeru, Tomek patrzy na mnie z tym swoim charakterystycznym błyskiem w oku i pyta:
„Odbierzesz, kochanie? Może to jakaś nowa, ciekawa oferta pracy… dla ciebie.”
I wiecie co? Już nigdy nie mówię nigdy.
Co o tym sądzisz?
Pokaż komentarze / Zostaw komentarz