Mój Profesor Okazał Się Oszustem. Zaproponował Mi Układ, Którego Nie Zapomnę.
Znasz to uczucie, kiedy siedzisz o drugiej w nocy przed monitorem, a system rejestracji na zajęcia na twojej uczelni wygląda jak deska rozdzielcza statku kosmicznego zaprojektowana przez szalonego inżyniera? Klikasz na oślep, modląc się, żeby zapisać się na cokolwiek, co da ci upragnione punkty ECTS i pozwoli spać spokojnie. Ja też znam. I właśnie w takim stanie, na granicy snu i kofeinowego delirium, popełniłem błąd, który zamienił mój semestr w jedną z tych najlepszych śmiesznych historii z życia, które opowiada się potem na każdej imprezie.
Wszystko zaczęło się niewinnie. Studiowałem socjologię na Uniwersytecie Wrocławskim. W systemie USOS, obok nudnej jak flaki z olejem „Metodologii Badań Społecznych”, znalazłem perełkę: „Neuro-lingwistyczne Aspekty Komunikacji Interpersonalnej w Erze Post-prawdy”. Brzmiało mądrze, nowocześnie i cholernie intrygująco. Pomyślałem: „To jest to! Koniec z ziewaniem na wykładach!”. Kliknąłem „Zapisz” szybciej, niż znikają darmowe pączki w dziekanacie.
Rozdział 1: Profesor, którego pokochasz (i któremu zaufasz)
Pierwsze zajęcia. Sala 217 w starym budynku Instytutu Nauk Humanistycznych. Spodziewałem się kolejnego starszego pana w tweedowej marynarce, który będzie mamrotał pod nosem o Foucault. A tu nagle do sali wchodzi ON. Profesor Bogusław von Stein. Tak, von Stein. Facet około czterdziestki, w idealnie skrojonej koszuli, z energią godną mówcy motywacyjnego i uśmiechem, który mógłby sprzedać lód Eskimosom.
Nie było żadnych slajdów z PowerPoinita z lat 90. Nie było czytania z kartki. Von Stein chodził po sali, gestykulował, opowiadał anegdoty, nawiązywał do seriali z Netflixa i tłumaczył skomplikowane teorie na przykładzie memów. Byliśmy zahipnotyzowani. Po raz pierwszy w życiu studenckim robiłem notatki z wypiekami na twarzy. Wszyscy go uwielbiali. Mówił do nas jak do równych sobie partnerów, a nie bandy dzieciaków, które trzeba czegoś nauczyć. Po miesiącu byłem przekonany, że trafiłem na najlepszy kurs w historii tej uczelni.
I w tym momencie zrozumiałem, że… coś tu jest zbyt piękne, żeby było prawdziwe.
Rozdział 2: Drobny druk, czyli gdzie jest haczyk?
Haczyk pojawił się na piątych zajęciach. Profesor von Stein, z tym swoim czarującym uśmiechem, ogłosił, że aby w pełni skorzystać z potencjału kursu i otrzymać specjalny, międzynarodowy certyfikat (który rzekomo otwierał wszystkie drzwi kariery), musimy uiścić „niewielką opłatę administracyjną”.
Kwota: 250 złotych.
Płatne na jego prywatne konto Revolut do końca tygodnia. Za „unikalne materiały dydaktyczne i koszty certyfikacji”.
W sali zapadła cisza. Patrzyłem po twarzach innych studentów. Widziałem lekkie zmieszanie, ale też… ekscytację? Certyfikat brzmiał kusząco. Von Stein tak przekonująco opowiadał o jego wartości, że już widziałem siebie na rozmowie o pracę w Google. Ale z tyłu głowy zapaliła mi się mała, czerwona lampka. Prywatne konto? Opłata na publicznej uczelni? Znasz to uczucie, kiedy wiesz, że to może być katastrofa, ale i tak brniesz dalej, bo wszyscy inni wydają się być na tak? To była jedna z tych codziennych wpadek, które rodzą się z presji grupy.
No ale serio? Revolut? Moja lampka ostrzegawcza zaczęła migać jak stroboskop na techno imprezie.
Rozdział 3: Dzień, w którym mój światopogląd legł w gruzach (w dziekanacie)
Postanowiłem to sprawdzić. Poszedłem do dziekanatu – miejsca, gdzie marzenia studentów idą umierać. Podszedłem do okienka, za którym siedziała legendarna Pani Ania, kobieta, która widziała wszystko i której nic już nie było w stanie zdziwić. A przynajmniej tak mi się wydawało.
„Dzień dobry, ja w sprawie kursu Neuro-lingwistyczne Aspekty Komunikacji…”, zacząłem nieśmiało.
Pani Ania uniosła brew, nie odrywając wzroku od komputera. „Nazwisko prowadzącego?”
„Profesor Bogusław von Stein.”
W tym momencie Pani Ania zamarła. Powoli odwróciła głowę w moją stronę. Jej twarz wyrażała mieszankę zdumienia, niedowierzania i politowania, jaką rezerwuje się dla ludzi próbujących zapłacić za zakupy liśćmi.
„Synku”, powiedziała powoli, jak do pięciolatka. „My nie mamy na wydziale żadnego profesora von Steina. I nie mamy takiego kursu. Sala 217 jest w środy po południu wolna. Ktoś ją po prostu wynajął komercyjnie.”
Stałem tam i czułem, jak grunt usuwa mi się spod nóg. To nie była pomyłka. To nie był błąd w systemie. To było… oszustwo. Perfekcyjnie zaplanowany przekręt. Facet wynajął salę na uczelni, stworzył fikcyjny kurs, nabrał dwudziestu inteligentnych (podobno) studentów i był o krok od zgarnięcia kilku tysięcy złotych. To jedna z tych życiowych porażek, które uczą, że inteligencja nie chroni przed naiwnością.
Rozdział 4: Propozycja nie do odrzucenia
I teraz zgadnij, co zrobiłem. Poszedłem na następne zajęcia.
Musiałem go zobaczyć. Musiałem z nim porozmawiać. Po wykładzie, kiedy wszyscy już wyszli, podszedłem do niego. Serce waliło mi jak młot.
„Pan nie jest żadnym profesorem, prawda?” – wypaliłem.
Von Stein nawet nie drgnął. Uśmiechnął się tylko szerzej. Położył swoją teczkę na biurku i spojrzał mi prosto w oczy. Jego spojrzenie nie było ani wrogie, ani wystraszone. Było pełne… podziwu.
„Zawsze wiedziałem, że jesteś najbystrzejszy w tej grupie, Bartku”, powiedział spokojnie. „Zajęło ci to dłużej, niż myślałem, ale gratuluję. Większość z nich zapłaciłaby bez mrugnięcia okiem.”
Byłem w szoku. Czekałem na jakieś przeprosiny, tłumaczenia, cokolwiek. A on kontynuował.
„Słuchaj. Masz teraz dwie opcje. Możesz narobić rabanu, iść na policję. Będę miał kłopoty, ty stracisz czas, a cała historia skończy się notatką w lokalnej gazecie. Nuda.”
Zrobił pauzę, nachylił się w moją stronę i ściszył głos, jakby zdradzał mi największy sekret świata.
„Albo… możesz mi pomóc. Jesteś lubiany w grupie. Przekonaj resztę, że certyfikat to złota inwestycja. Pomóż mi to dopiąć do końca, a ja oddam ci 30% zysków. Niczego nie będziesz musiał robić, tylko dobrze gadać. To będzie twoja pierwsza, prawdziwa lekcja komunikacji interpersonalnej.”
I wtedy spojrzał na mnie, a w jego oczach zobaczyłem odbicie samego siebie – studenta, który chciał iść na skróty, który dał się nabrać na piękny pozór. Stałem na rozdrożu. Zdemaskować oszusta i wyjść na bohatera? Czy może… stać się jego wspólnikiem?
Zakończenie: Morał, którego nie znajdziesz w podręczniku
Jeśli myślisz, że to się skończyło wielką akcją policyjną albo że zostałem królem studenckiego podziemia – to się mylisz. Spojrzałem na von Steina, na jego drogie buty i pewny siebie uśmiech, i po prostu zacząłem się śmiać. Śmiałem się głośno i szczerze.
„Panie… Bogusławie”, powiedziałem, ledwo łapiąc oddech. „Z całym szacunkiem dla pana przedsiębiorczości, ale ja mam jutro kolokwium z logiki. I chyba wolę już to.”
Odwróciłem się i wyszedłem. Nigdy więcej go nie zobaczyłem. Nie wiem, czy zebrał pieniądze od reszty. Nie wiem, co się z nim stało. Nikomu o tym nie powiedziałem, bo po pierwsze – kto by mi uwierzył? A po drugie – wstyd był zbyt duży.
Ta historia nauczyła mnie więcej niż jakiekolwiek zajęcia na studiach. Nauczyła mnie, że jeśli coś brzmi zbyt dobrze, by było prawdziwe, to prawdopodobnie jest to przekręt z opłatą na Revoluta. Nauczyła mnie, że charyzma to potężna broń i że najlepsi oszuści to ci, których autentycznie lubisz.
I tak oto moja największa wpadka na studiach stała się moją ulubioną anegdotą. Morał z tej historii? Zawsze, ale to zawsze, sprawdzaj dwa razy, na co się zapisujesz. A jeśli kiedykolwiek wykładowca poprosi cię o przelew BLIKIEM na „materiały premium”… po prostu uciekaj. Albo przynajmniej spróbuj wynegocjować lepszy procent.
Co o tym sądzisz?
Pokaż komentarze / Zostaw komentarz