Mój mąż uśmiercił teściową. A potem ona zapukała do naszych drzwi.
Znasz te idealne poranki, kiedy słońce wpada przez okno, kawa pachnie jak obietnica raju, a twój facet patrzy na ciebie, jakbyś co najmniej wymyśliła lek na kaca? Ja też znałam. Jeden. Dokładnie ten, w naszą siódmą rocznicę ślubu.
Mój mąż, Marek, to materiał na bohatera komedii romantycznej. Przystojny, zabawny, pamiętał o rocznicach, a nawet opuszczał deskę w toalecie. Ideał, prawda? Miał tylko jedną, głęboką ranę w sercu. Coś, co kładło się cieniem na naszym szczęściu, zwłaszcza w okresie świąt i rodzinnych uroczystości. Jego ukochana mama, pani Zofia, odeszła nagle pięć lat temu, tuż przed naszym ślubem. Nigdy jej nie poznałam.
I w tym momencie pewnie myślisz: „Och, jaka smutna historia”. Trzymaj się mocno. To nie jest smutna historia. To jest jedna z tych najlepszych śmiesznych historii z życia, po której człowiek zastanawia się, czy nie żyje w ukrytej kamerze.
Żałoba, która trwała i trwała… i miała się całkiem dobrze
Przez pierwsze lata byłam chodzącym aniołem cierpliwości. Marek na wspomnienie mamy milkł, w jego oczach pojawiała się taka nostalgia, że chciałam go tylko przytulić i obiecać, że już zawsze będziemy razem. Święta Bożego Narodzenia? „Kasiu, wiesz, bez mamy to już nie to samo. Może posiedzimy w domu?”. Wielkanoc? „Pamiętam, jak mama robiła najlepszy żurek na świecie… nie dam rady jechać do twoich rodziców, to dla mnie za trudne”.
Każda próba wyciągnięcia go na większe rodzinne spotkanie kończyła się tym samym argumentem. Czułam się winna, że w ogóle próbuję. W końcu stracił matkę! Ja miałam swoją, więc co ja tam wiem o takiej stracie? Jego żałoba stała się częścią naszej relacji – niewidzialnym trzecim domownikiem, który zwalniał go z obowiązku jedzenia serniczka cioci Krysi i słuchania opowieści wujka Staszka o jego nowym Passacie.
I tak mijały lata. Marek co roku, w rocznicę jej śmierci, jeździł sam do rodzinnego Gniezna, żeby „posiedzieć przy grobie i powspominać”. Wracał smutny, zamyślony, a ja robiłam mu jego ulubioną lasagne na pocieszenie. Byłam żoną na medal. Wspierającą, rozumiejącą… i, jak się okazało, kosmicznie naiwną.
Dzień, w którym duchy zaczęły pukać do drzwi
Wróćmy do tej idealnej rocznicy. Marek wstał wcześniej, zrobił gofry z bitą śmietaną i truskawkami. Wręczył mi bukiet moich ulubionych frezji i bilety na weekend w Pradze. Myślałam, że pęknę ze szczęścia. Siedziałam w szlafroku, z dżemem na policzku i czułam, że wygrałam życie. I wtedy rozległ się dzwonek do drzwi.
„Spodziewasz się kogoś?” – zapytałam, odsuwając talerz.
„Nie, może kurier z twoją kolejną paczką z Zalando” – zażartował i poszedł otworzyć.
Stałam w kuchni, kiedy usłyszałam z przedpokoju zduszony dźwięk, jakby ktoś próbował połknąć piłkę do tenisa. A potem radosny, kobiecy głos, którego nigdy wcześniej nie słyszałam:
„Mareczku, synku! Niespodzianka! Wszystkiego najlepszego z okazji rocznicy!”
Zmarszczyłam brwi. Mareczku? Synku? Jakaś ciocia, o której nie wiem? Podeszłam do progu kuchni, wycierając ręce w ręcznik. W progu naszego mieszkania stała uśmiechnięta, energiczna pani po sześćdziesiątce, trzymając w rękach siatkę, z której wystawały słoiki z czymś, co wyglądało na domowy bigos. Obok niej stał mój mąż. Blady. Jak ściana. Jakby zobaczył ducha.
I w pewnym sensie właśnie zobaczył ducha. Ducha swojej własnej, misternie utkanej mistyfikacji.
Kobieta spojrzała na mnie i jej uśmiech stał się jeszcze szerszy. „A to pewnie moja synowa, Kasia! Dzień dobry, kochanie. Zofia jestem. Wreszcie się poznajemy!”.
Zofia. ZOFIA. W mojej głowie trybiki zaczęły obracać się z prędkością światła, ale jednocześnie wszystko stanęło w miejscu. Zofia. Mama Marka. Ta, która od pięciu lat rzekomo spoczywała w pokoju na cmentarzu w Gnieźnie. Stała teraz w moich drzwiach. I pachniała bigosem, a nie wiecznością.
Kłamstwo, które miało krótkie nogi i pięcioletni abonament na siłownię
Nie pamiętam dokładnie następnych kilkunastu minut. To była mozaika absurdów. „Teściowa” weszła do środka, rozgościła się na kanapie, wręczyła mi słoiki („Sama robiłam, na dziczyźnie!”) i zaczęła opowiadać, że Marek ciągle mówił, że nie ma czasu, żebyśmy wpadli, więc postanowiła sama zrobić nam niespodziankę. Mój mąż w tym czasie stał oparty o framugę i wyglądał, jakby zaraz miał zemdleć. Myślę, że modlił się o nagły atak kosmitów, trzęsienie ziemi albo chociaż o to, żebym to ja dostała zawału i nie zdążyła go zabić.
Gdy tylko pani Zofia, cała i zdrowa, pojechała taksówką do hotelu (który w panice jej zarezerwowałam), w naszym mieszkaniu zapadła cisza. Taka gęsta, że można ją było kroić nożem. Spojrzałam na Marka.
„Uśmierciłeś własną matkę” – powiedziałam powoli, ważąc każde słowo. – „Żeby nie jeździć na niedzielne obiadki?”.
I wtedy pękł. Opowiedział mi wszystko. Jak pięć lat temu, tuż przed naszym ślubem, spanikował na myśl o tych wszystkich rodzinnych spędach, o presji, o tym, że jego mama jest… cóż, trochę nadopiekuńcza i głośna. Powiedział mi jedną, niewinną bajeczkę, że mama jest chora i nie da rady przyjechać. A potem ta bajeczka urosła. I urosła. I nagle, zanim się obejrzał, jego matka była już po drugiej stronie, a on tonął we współczuciu i lasagne na pocieszenie. To była jedna z tych życiowych porażek, które uczą,
Co o tym sądzisz?
Pokaż komentarze / Zostaw komentarz