Myślałem, że hakuję bank. Okazało się, że hakowałem własne życie.
Znasz to uczucie, kiedy siedzisz o trzeciej w nocy w wyciągniętym dresie, z twarzą oświetloną jedynie blaskiem monitora, a w twoim krwiobiegu jest więcej kofeiny niż krwi? To był mój standardowy wtorek. Nazywam się Bartek, mam 25 lat i na co dzień zamieniam kawę w kod dla małego software house’u w Krakowie o szumnej nazwie „PixelPerfect Solutions”. Brzmi dumnie, prawda? W rzeczywistości to ja, szef i wiecznie zepsuty ekspres do kawy.
Tamtej nocy testowałem zabezpieczenia nowej aplikacji bankowej dla naszego klienta. I wtedy to zobaczyłem. Dziurę. Nie jakąś tam małą lukę, przez którą można podejrzeć saldo. Mówię o dziurze wielkości bramy wjazdowej do Mordoru, przez którą można było wejść, rozgościć się i przemeblować komuś całe finansowe życie. Mój programistyczny zmysł pająka zaczął mrowić. Musiałem to sprawdzić.
Oczywiście, powinienem był napisać raport, zamknąć laptopa i iść spać. Ale gdzie w tym zabawa? Gdzie dreszczyk emocji, który sprawia, że takie codzienne wpadki zamieniają się w najlepsze śmieszne historie z życia? No właśnie. Postanowiłem przeprowadzić mały, kontrolowany eksperyment. Na żywym organizmie.
Jeden klik od bycia milionerem (albo odsiadki)
Wybrałem losowy, wysokooprocentowany rachunek. Ot, taki z ładnym, okrągłym numerem. Adrenalina uderzyła mi do głowy, kiedy wpisywałem ostatnią linijkę kodu. Enter. Chwila ciszy. A potem… dostęp. Pełen dostęp.
Przez moment gapiłem się w ekran jak sroka w gnat. Na koncie było… no, powiedzmy, że tyle zer, że wyglądało to jak numer telefonu do innego wymiaru. W pierwszej chwili poczułem euforię. Potem strach. A potem ciekawość, która jest najgorszą z trzech sióstr.
Kim jest ten gość? Jakiś oligarcha? Prezes spółki skarbu państwa? Zacząłem grzebać. Nie w pieniądzach, o nie. W danych. Imię i nazwisko: Artur Borowiecki. Nic mi to nie mówiło. Adres: luksusowy apartamentowiec w Warszawie. Wszedłem w podpięte dokumenty, szukając jakiegoś skanu dowodu, czegokolwiek. I wtedy go znalazłem. Plik PDF o niewinnej nazwie: akt_urodzenia_syn.pdf
. Pewnie trzymał dla swojego dzieciaka, pomyślałem. Z ciekawości otworzyłem.
I w tym momencie mój świat wywrócił się do góry nogami. Bo to był mój akt urodzenia.
Data się zgadzała. Miejsce urodzenia też. Imię matki – mojej mamy. A w rubryce „ojciec”… widniało imię i nazwisko faceta, którego konto właśnie zhakowałem. Artur Borowiecki.
Facet, który zniknął, zanim nauczyłem się mówić „tata”. Facet, o którym mama mówiła, że „wyjechał za pracą i słuch po nim zaginął”. Najwyraźniej znalazł tę pracę. I płacili mu w platynie.
Moralny dylemat: zemsta na zimno czy sprawiedliwość na gorąco?
Przez dobrą godzinę siedziałem w bezruchu, gapiąc się w monitor. Dres przestał być wygodny, a kawa smakowała jak popiół. W mojej głowie kłębiły się dwie, skrajnie różne myśli. To był jeden z tych momentów, które definiują, kim jesteś. Taka życiowa porażka, która uczy, tylko że ja jeszcze nie wiedziałem, czego ma mnie nauczyć.
Opcja A: Słodka, cyfrowa zemsta.
Mogłem zrobić wszystko. Pr przelać całą kasę na schronisko dla bezdomnych jeży. Mogłem ustawić mu na koncie serię absurdalnych, comiesięcznych przelewów na „Stowarzyszenie Miłośników Wąsów”. Mogłem w końcu kupić sobie ten wypasiony fotel gamingowy. I może jeszcze dziesięć tysięcy pizz i rozdać je na mieście. Pokusa była ogromna. Czułem się jak bóg chaosu z dostępem do bankomatu.
Opcja B: Sprawiedliwość i konfrontacja.
Mogłem też zachować się jak dorosły. Zebrać dowody, pójść do prawnika, ujawnić się i zażądać alimentów za 25 lat. Stanąć z nim twarzą w twarz i zapytać: „Serio, stary? Zostawiłeś nas dla kariery i apartamentu w stolicy?”. To było rozsądne. To było dojrzałe. I… potwornie nudne.
Co byś zrobił na moim miejscu? Znasz to uczucie, kiedy wiesz, że to będzie katastrofa, ale i tak brniesz dalej? No właśnie. Ja też.
Jeden przelew, który zmienia wszystko
Nie zrobiłem ani jednego, ani drugiego. Zrobiłem coś lepszego. Coś, co było mieszanką zemsty, sprawiedliwości i czarnego humoru godnego programisty po trzech nieprzespanych nocach.
Zalogowałem się ponownie na jego konto. Nie ruszyłem ani złotówki z głównej kwoty. Zamiast tego ustawiłem jedno, małe, cykliczne zlecenie stałe. Co miesiąc, z jego konta miała wychodzić symboliczna kwota – dokładnie taka, jaką mama kiedyś wymieniła, mówiąc o alimentach, których nigdy nie dostała. Odbiorcą nie byłem ja. Była nim fundacja pomagająca samotnym matkom w moim rodzinnym mieście.
A w tytule przelewu? W tytule wpisałem pięć prostych słów:
„Zaległości. Z pozdrowieniami od syna.”
Potem zamknąłem lukę w systemie, usunąłem ślady swojej obecności i napisałem suchy, profesjonalny raport o znalezionej luce bezpieczeństwa, wysyłając go do szefa. Dodałem notkę: „Luka załatana. System bezpieczny.”.
I teraz czekam. Nie wiem, co się stanie. Może zadzwoni. Może przyjedzie. Może pomyśli, że to błąd systemu. A może w końcu zrozumie, że w erze cyfrowej przed niektórymi rodzinnymi tajemnicami po prostu nie da się uciec. Zwłaszcza, jeśli twój porzucony syn został całkiem niezłym programistą.
Wiem jedno. Po raz pierwszy w życiu to ja mam kontrolę. To ja trzymam w ręku cyfrowy klucz do przeszłości. A to uczucie jest warte więcej niż wszystkie pieniądze na jego koncie.
Aha, i zamówiłem pizzę. Jeszcze za swoje. Ale kto wie, co przyniesie jutro?
Co o tym sądzisz?
Pokaż komentarze / Zostaw komentarz